piątek, 29 sierpnia 2014

Rozdział X "Świadoma"

Rozdział dedykuję Jasperowi, Adze i Karo xx
Mawiają, że nieświadomość jest błogosławieństwem w niektórych momentach. Czasem po prostu wolelibyśmy nie wiedzieć o tym, co dzieje się wokół nas. Może przez to pojawiałoby się mniej problemów? Może łatwiej byłoby umywać rączki, grać głuptasa,  ale ja widziałam, że coś ukrywali. Moja „rodzina”, wszyscy dookoła okłamywali, aby mnie uchronić. Lecz twierdzę, iż każdy powinien mieć możliwość wyboru, nikt trzeci nie może decydować o tym, co mnie dotyczy, a ta sprawa z pewnością była moją działką. Dlatego powinnam wiedzieć, chociaż teraz… Teraz oddałabym wszystko, aby zwyczajnie odpuścić.
L.M.
Promyki słońca smagały jej twarz, lecz nie z tego powodu Laura się przebudziła. W sumie… wszystko byłoby w porządku gdyby nie fakt, że z dołu dobiegały głośne krzyki Melissy, Stilesa oraz sapanie, czasem i warczenie Scotta. Dokładnie, nie mogła się pomylić, perfidnie słyszała warczenie i nie chodziło o przenośnie, czyli pyskowanie. Scott wydawał odgłosy mogące być chlubą jakiegoś dużego, agresywnego wilczura. Siedemnastolatka mimo ciekawości nie chciała schodzić. Zbyt wiele się działo, jednak, z resztą jak zwykle, nikt nie uwierzył jej w to, co widziała poprzedniej nocy. Nie łykała nic konkretnego, nie wzięła do ust żadnych, podejrzanych pigułek. Była w stu procentach trzeźwa, a Daphne Walsh na jej oczach przybrała postać… Demona? Monstrum? Ona sama piła do jasnej ciasnej krew! Jak się później okazało sztuczną, lecz znała jej smak zbyt dobrze. Wiedziała, że to nie mogła być fikcja.
Pogłaskała swoje kolano ręką. Jak przypuszczała – rana po upadku zregenerowała się, podobnie i reszta blizn. To było zbyt dziwne, nawet jak na jej chorą psychikę. Dopiero w tamtym momencie przypomniała sobie dlaczego tak właściwie zamieszkała w Beacon Hills. Tracey umarła, nie. Nie umarła, jak sądzili lekarze, coś pokroju Daphne ją zabiło. Chociaż może… Laura nie umiała się zdecydować czyjej wersji ufa. Odruchowo ujęła w dłoń naszyjnik i zacząwszy miętolić go w palcach skupiła uwagę na odgłosach dochodzących z dołu. Wtem zostały zagłuszone, a Mulligan pochłonęła cisza i spokój, przewlekające się z nieskończoną, czarną pustką.
Przez niecałe dziesięć minut widziała jak Walsh siedzi w dziwnym, nieznanym niebieskookiej miejscu, w narysowanym kredą pentagramie, a przed jej sylwetką piętrzą się kolejne świece. Jedna, na drugiej – lecz nie gasły. Płonęły, co było nielogiczne. Laura powoli przestawała wierzyć w logikę, z czasem i logika stała się nielogiczna. Jednak nie to przykuło pełną jej uwagę.  Szatynka skupiła się na łacińskich słowach, wypowiadanych przez Daphne, były one tylko dwa powtarzane bez przerwy, mianowicie „Ostendendum Veritatem”.
- Pokaż Prawdę – wyszeptała pod nosem wybudzając się z transu. Tak brzmiały w wolnym tłumaczeniu na angielski. Wtedy coś sprawiło, że nie mogła dłużej usiedzieć w miejscu. Jakiś mebel runął w salonie, a o jej uszy obił się ryk. Jak na szpilkach zbiegła po schodach, lecz gdy spostrzegła, czego spostrzec nie powinna – zamarła.
Czas nagle się zatrzymał, cała czwórka się zatrzymała wlepiając w siebie wzajemnie zdezorientowane spojrzenia. Laura poczuła, iż słabnie. Bowiem twarz Scotta nie przypominała ludzkiej. Wyglądał szkaradnie, zwierzęco, jak te wszystkie wilkołaki z jej ulubionych seriali, a jego oczy… One błyszczały na przemian złotem i czerwienią.
- O mój Boże – schowała usta w dłoniach.
Stiles odsunął się od przyjaciela wystawiając rękę w stronę nastolatki.
- Wytłumaczę ci – mruknął. Melissa przytaknęła wciąż przytrzymując Scotta.
Ten po raz pierwszy od dawna przestał się kontrolować. Nie miał z tym aż tak wielkiego problemu. Znalazł sobie oparcie, wiedział co czynić, by utrzymać emocje w ryzach, ale wtedy… Jakaś niewytłumaczalna siła zmuszała go do przybrania potwornego oblicza.
Przez moment panowała cisza. Było słychać jedynie ich ciężkie oddechy, a jeśli ktoś wystarczająco się skupił mógł wychwycić równie ociężałe bicia serc. I już Laura miała coś powiedzieć, lecz zamiast tego krzyknęła spadając ze schodów prosto na tyłek. Spowodował to kolejny atak McCalla. Dlatego Stilinski znów pomógł mamie wilkołaka w przyciśnięciu go do ściany.
- Nie chcieliście mi uwierzyć – syknęła przez zęby – nikt mi nie wierzył – podeszła do nich, wciąż zachowując w miarę bezpieczną odległość… - po prostu dajcie spokój.
Nastolatka obróciła się na pięcie i wyszła. Tak po prostu. Zostawiając ich samych. Stiles chciał pobiec za nią, lecz Melissa chwyciła jego ramię.
- Musi to przemyśleć – mruknęła robiąc zbolałą minę.
Miała rację, Laura chciała sobie wszystko poukładać. Nie potrzebowała wyjaśnień, potrzebowała czasu. Chwyciwszy rower Scotta, który tradycyjnie leżał na podjeździe, zaczęła pedałować i pędzić przed siebie. Nastolatka nie zważała na nic dookoła, liczył się jedynie wiatr we włosach wraz z poczuciem wszechmocy. Uwielbiała je, a gdy sunęła po asfalcie odnosiła wrażenie, że lata. Lecz wtedy nie było ono tak silne. Na dobrą sprawę niewiele prostych rzeczy pociesznych dla Mulligan na co dzień miało znaczenie w owym momencie. Oszukali ją. Jej najlepsi przyjaciele wili się w kolejnych, brudnych kłamstwach, podczas gdy ona sama niewinnie wierzyła w każde słowo. Laura nie wiedziała na kongo bardziej jest wściekła, na siebie – za niedomyślność i łatwe odpuszczenie niewytłumaczalnych zdarzeń, na Stilesa, który kłamał w żywe oczy, na Scotta – wilko-yeti, czy na milczącą Melissę. Jednego była pewna. Coś się działo i z nią, dopiero teraz ułożyła poszczególne fakty. Kim, albo prędzej czym była w tym wszystkim. Jeśli słowa Daphne miały okazać się prawdziwe postawiłaby na wampira. Ale czy wampiry istnieją?! Co istnieje?! Co jest realne, a co fikcyjne?! – tak wiele pytań kłębiło się w głowie szatynki. Samoleczenie, według Walsh żądza krwi – wampir! Tylko i wyłącznie wampir! Nie mogła przyzwyczaić się do myśli, że niczym Damon Salvatore – ulubieniec Laury z książki L. J. Smith – będzie rozszarpywać tętnice i napawać się ciepłą, lepką mazią.
- Wampir – szepnęła sama do siebie, zaciskając palce na kierownicy mocniej. Wtem poczuła jak się chwieje. Coś uderzyło w tylne koło roweru powodując upadek. Laura łupnęła o ziemię, obróciła się, uchylając powieki. Zamarła. Wisiał nad nią, warczał, a jego oczy błyszczały na przemian złotem i czerwienią.
***
- Dzięki – mruknęła Lydia pod nosem układając przed Isaaciem kubek gorącej kawy. Nie spojrzała na chłopaka ani razu. W sumie było jej zlekka głupio za zachowanie poprzedniej nocy. Wjechać samochodem do basenu – też coś! Przecież mogła zginąć! Gdyby nie on aktualnie wąchałaby kwiatki od dołu, a tego nie chciałby nikt.
Lydia była nie tyle koniecznym elementem supernaturalnego świata, co ważną postacią w wielu życiach. Doskonale wiedziała, jak kiepsko jej rodzice znieśliby śmierć jedynej córki. Wystarczyło, że stracili już siebie nawzajem. Allison – najlepsza przyjaciółka, Daphne – kuzynka. Znajomi ze szkoły, może nawet Jackson pofatygowałby się na pogrzeb? No i był też Stiles. Ruda nie do końca wiedziała co jest między nimi. Miała świadomość tego, że się w niej kochał. Proszę, całe Beacon Hills o tym wiedziało. Chłopak wzdychał do dziewczyny praktycznie od zawszę, lecz nigdy nie zdobył się na odwagę, aby powiedzieć proste: „Lubię cię bardziej niż myślisz, umówisz się ze mną?”. Te kilka łatwych słów. Najzwyklejsze w świecie zaproszenie na randkę, tego pragnęła. Odrobiny normalności. W sumie… od odejścia Jacksona potrzebowała kogoś, kto mógłby go zastąpić. Marzyła o najzwyklejszym w świecie banale – wzajemnej miłości. Planowała po prostu spotkać „jego” pewnego dnia, przeżyć kilka wspaniałych chwil, a potem bez pamięci się zakochać. Jak na filmach. Jednak Lydia nigdy nie powiedziała tego na głos. Zgrywając królewnę nie mogła palnąć takiego „głupstwa”. Koniec końców lista potencjalnych kandydatów na księcia z bajki malała z dnia na dzień. Każdy facet, który wpadał w oko rudzielca okazywał się niewypałem, a Stiles wciąż nie zaprosił jej na randkę. Nawet siedząc w kuchni i grzebiąc widelcem w jajecznicy wiedziała, że odpowiedzieć byłaby twierdząca. Choć nieczęsto o nim myślała, wtedy tak jakoś wbił się do głowy Martin. Bez powodu, lecz momentalnie został przyćmiony i wymazany z pamięci dziewczyny przez Isaaca.
- Powiedziałbym nie ma sprawy, ale sama wiesz jak było – napił się kawy i rozejrzał po pomieszczeniu. Panował w nim totalny chaos. Puszki po piwie walały się na wszystkie strony, wtórowały im puste paczki chipsów oraz odłamki szkła. Szczerze, żadne z nich nie wiedziało skąd ów szkło się tam wzięło.
- Zachowałam się jak totalna idiotka do potęgi entej – mruknęła. Było jej już wszystko jedno. Przed Lahey’em nie musiała bawić się w divę. Zbyt wiele wiedział o jej problemach i o tym, co przeżyła, choć za dobrze się nie znali. Dodatkowo Isaac nie był nikim ważnym dla Lydii, więc po kiego kolejne szopki? I tak wyglądała jak dziesięć nieszczęść, on z resztą podobnie.
- Z grzeczności nie zaprzeczę – odparł z tym swoim zadziornym uśmieszkiem, przez co i siedemnastolatka się zaśmiała, opierając na ręce. Przyjrzała dokładnie twarzy wilkołaka i musiała przyznać, że do najbrzydszych nie należał. Co więcej, Isaac był całkiem przystojny… Rzecz jasna jak na natrętnego błazna.
Miał jasne włosy, które utrzymywał w całkowitym nieładzie. Dla efektu nawet lekko się kręciły, do tego malinowe usta, dokładnie zarysowane kości policzkowe i duże oczy, dość hipnotyzujące.
- Dlaczego to robisz? – zapytała wreszcie, po chwili niezręcznej ciszy, usprawiedliwionej pochłanianiem późnego śniadania.
- Co? – blondyn uniósł jedną brew – robię co, Lyds?
- No wiesz, poszedłeś za mną po bójce, wyłowiłeś z basenu… - Lydia założyła nogę na nogę, gdy Isaac wzruszył ramionami.
- Czy każdy, dobry gest musi mieć jakiś podtekst? Nie mogę być po prostu odruchowo miły? – mimo wszystko się speszył. Peter zabronił mu mówić komukolwiek o zadaniu. Wiedział bowiem, że jeśli pozostałe dzieciaki się dowiedzą zrobią szum wokół akcji „Chronić Banshee”. Chciał tego uniknąć.
- Nigdy wcześniej taki nie byłeś… – brnęła dalej w swoim przekonaniu, że uprzejmość Isaaca posiada drugie dno.
- Cóż… - westchnął z nadzieją, że ktoś z niebios ześle pomoc, tak się jednak nie stało.
- Hej, lecisz na mnie. – mruknęła Lydia po chwili zastanowienia – Lecisz?
Lahey nie wiedział czy się śmiać czy płakać. Nigdy w życiu nie pomyślałby, że ktoś osądzi go o coś podobnego, kochać się w Martin?! Nie, nie on. Nie uważał jej za nieatrakcyjną. Nawet była w jego typie, najzwyczajniej w świecie nie kręciło go stanie się drugim Jacksonem. Nie lubił jej sposobu bycia i podejścia do spraw sercowych. Choć tak na dobrą sprawę nie miał pojęcia co czuła.
Wtedy modlitwy Isaaca zostały wysłuchane, z lekkim opóźnieniem, ale zawszę, ponieważ po całej posiadłości rozniósł się dźwięk dzwonka do drzwi. Nastolatka jęknęła jakieś przekleństwo i okrywając się szczelniej puchatym szlafrokiem wstała od stołu.
- Kogo nosi tak wcześnie… – przeczesała włosy, a nie byłoby błędem nazwanie ich kudłami, dłonią i obróciła się na pięcie.
- Jest po dwunastej, mała – uśmiechnął się pod nosem ładując widelec do buzi.
- Co z tego?! – zawołała będąc już w korytarzu. Wiedziała, że słyszał – i nie mów do mnie mała, jasne?! – wtedy mogła usłyszeć dźwięczny śmiech wilkołaka, pod wpływem którego podświadomie sama się zaśmiała. I właśnie taką, mimo kaca rozpromienioną, mogła zobaczyć ją Carmen stojąca na werandzie. Lydia nie miała pojęcia dlaczego, ale fakt, że Isaac był z nią powodował nagły powrót chęci do życia oraz zgubnej nadziei na lepsze jutro. Jednak widząc Mortis mina rudzielca zrzedła. Znów uderzyła ją świadomość, iż Daphne wie o wszystkim, Stella szaleje, a ona sama musi mieć psychologa. Dlatego właśnie zachowała się niegrzecznie i bez słowa zatrzasnęła drzwi przed nosem szatynki.
- Kto to był? – zapytał Lahey torując jej drogę. Lydia wywróciła tylko oczami zerkając na niego z dołu. Mimika twarzy siedemnastolatki znów stała się obojętna. Wróciła królowa śniegu – pomyślał, mimo to nie przestając się uśmiechać.
- Pani psycholog – burknęła i oparła się o ścianę. Wiedziała, że Isaac tak po prostu nie odpuści. W sumie, ona też potrzebowała kogoś, komu mogłaby się wygadać. Była silną, młodą kobietą, popularną, ikoną dla wielu pierwszoklasistek, ale była też tylko człowiekiem. Sama – otoczona ludźmi. Do tej pory Lydii idealnie wychodziła ta gra. Umiała udać niezniszczalną, jednak w tym momencie przestała. Co ma być, to będzie – pomyślawszy tak zjechała po ścianie i schowała twarz w dłoniach. Miała gdzieś fakt, że Isaac widział jej chwilowe załamanie. Musiała od czasu do czasu popłakać. Nie znosiła użalania się, ale jej nerwy również nie były zestali.
Wilkołak natomiast nie wiedział jak się zachować. Carmen nie przestawała dzwonić, a Lydia płakać. Był sam pomiędzy dwoma kobietami do jasnej ciasnej! Nie umiał dojść do żadnego rozwiązania, więc po chwili zastanowienia westchnął ciężko i przykucnął przy rudzielcu. Niepewnie położył dłoń na jej ramieniu ściskając, a gdy widział, że to nic nie daje po prostu usiadł obok z nierozczytalną miną. Nie mówił, że wszystko będzie dobrze. Nie wierzył w te słowa, w Beacon Hills nigdy nie było tak, jakby jego mieszkańcy chcieli. Z tego co mówili Derek i Peter zbliżała się kolejna fala bólu. On sam był w miarę zahartowany, koniec końców cierpienie uszlachetnia, a blondyn na własnej skórze doświadczył jego definicji. Jednak taka Lydia, która miała wszystko nie mogła udźwignąć następnych strat. A gdyby oprawcy zamordowali jej matkę, bądź ojca?! Przecież na wojnie i w miłości każdy ruch jest dozwolony, nikt nie patrzy na straty.
Bez słowa podał nastolatce kawałek swojej koszulki. Martin tylko uniosła obie brwi, jej oczy wciąż były zaszklone, a mina nietęga, dlatego sam otarł jej łzy.
- Już lepiej? – zapytał innym tonem niż zazwyczaj. Nie mówił obojętnie, albo kpiąca, a delikatnie, szeptem.
Lydia tylko przytaknęła przecierając twarz. Wstała na równe nogi, spojrzała w lustro i wziąwszy głęboki oddech otworzyła drzwi wejściowe. Carmen wciąż opierała się o pergolę.
- W czym mogę pomóc? – ruda odezwała się jakby nigdy nic, na co Mortis prychnęła.
- Wiem, że nie podoba ci się pomysł z psychologiem, Lydio, ale to tylko moja praca. Nie chcę być twoim wrogiem.
- A to ciekawe – przyznała Lydia. Osoby, które wcześniej zajmowały to stanowisko tak naprawdę miały gdzieś jej samopoczucie, chodziło im tylko o kasę. Carmen od pierwszego spotkania wydawała się inna i emanowała lepszą energią.
- Możemy pójść na układ – Mortis podeszła do drzwi i założyła ręce na piersi.
- Kontynuuj… - wtedy nawet Isaac powracający do pionu zmarszczył brwi. Niepewnie stanął za siedemnastolatką mierząc Carmen wzrokiem.
- Pomogę ci ogarnąć dom do powrotu mamy, a ty zgodzisz się porozmawiać ze mną o problemach – rozejrzała się po ogródku i skrzywiła. Armagedon – to jedno słowo określało całość.
- Umowa stoi – za Lydię odezwał się Isaac, a ruda przytaknęła. To był dobry pomysł. Ktoś przecież musiał tam posprzątać, a przebiegłość Carmen im obojgu przypadła do gustu.

***
                - Puść mnie, debilu! – wrzeszczała na całe gardło lecz to nic nie dawało. Nie potrafiła dotrzeć do wilkołaka, który przyciskał Laurę do muru. Warczał, obserwował, a jego oczy wciąż błyszczały na te dwa kolory – złoto i czerwień.
                Scott nie miał pojęcia co się działo. Nie wiedział dlaczego nie panował nad mutacją, choć nie miał z tym wcześniej wielkiego problemu. Tamtego jednak poranka odniósł wrażenie, że coś – dokładnie, COŚ – jakaś magiczna siła zmusza go do przybierania wilczej twarzy, co więcej, odzywała się i wilcza natura. A gdy nastolatka wyszła z domu ta „magiczna siła” kazała mu podążyć za nią i zatrzymać Mulligan za wszelką cenę. Nie mógł pozwolić jej uciec, nie i już.
                - Cholera no… - piszczała Laura starając się odepchnąć McCalla od siebie, lecz był silniejszy.
                Zamknęła oczy, ponieważ Scott uniósł pazury, jakby tym gestem chciał uświadomić szatynkę w fakcie, że wbije je w jej klatkę piersiową, nie czekając ani chwili dłużej. Odetchnęła, zaczęła liczyć, zdarzył się i moment, w którym zadała sobie samej pytanie „Co będzie po śmierci?”, lecz nie odpowiedziała. Laura odniosła wrażenie, iż niespotykane fale dźwiękowe uderzają o jej uszy. Słyszała te same słowa co rano, wypowiadane przez Daphne w dziwnej wizji. Skupiając się na łacińskim zdaniu poczuła pieczenie krzyżów, łopatek wraz ze świerzbieniem dziąseł. Lecz krzyże po chwili przestały pulsować. Najzwyczajniej w świecie bolały. Jakby kości zmieniały swoje położenie. Nie, to niedorzeczne – pomyślała, ale nie zdążyła nic roztrząsnąć, bowiem wilkołak, który był jej oprawcą zawył z bólu, tym samym puszczając Laurę wolno.
                Odważyła się unieść powieki i oniemiała. W nogę Scotta został wbity srebrny grot strzały, a po kilku sekundach pojawiła się kolejna i jeszcze jedna – w ramieniu oraz u dołu pleców. Mulligan rozejrzała się po ciasnej, zapyziałej uliczce, w której się znaleźli. A gdy na dachu przeciwległego budynku zobaczyła Allison z łukiem, wstrzymała oddech. Wtedy oficjalnie przestała rozumieć cokolwiek, tak nagle zbyt wiele zaczęło dziać się w życiu Laury. Wilkołaki, czarownice, czy inne voodo – nie znała jeszcze tytułu Daphne, najwidoczniej i łowcy. Ale zaraz – zastanowiła się. – Przecież Allie i Scott… Oni się… Spotykali?! – to okazało się najmniej ważne. Łowcy, wilkołaki, voodo-śmudu?! – prychnęła w myślach. Jednak nie było czasu na kolejne domniemania, gdyż Allison krzyknęła:
                - Wiej, Laura, wiej! – popędziła naciągając cięciwę. Scott już człapał w jej kierunku.
                Ale Laurę strach jakby sparaliżował. Nie umiała się ruszyć, powiedzieć nic, nawet wrzasnąć. Na domiar złego przeszywający ból… Jeszcze nigdy nie czuła się taka maleńka i zagubiona za razem. Wlepiała tylko nieprzytomne spojrzenie to w Argent, to w McCalla, a w ostateczności i Jeepa, który zaparkował niedaleko.
                Siedemnastolatka obserwowała anaturalne zajście jak przez szybę, jeszcze nic porządnie do niej nie dotarło Głosy dobiegały później, obijając się echem o jej czaszkę. Pomyślała, że jeśli się czegoś nie chwyci - upadnie. Próbowała, świat dookoła zawirował, powieki stały się ociężałe i w ostateczności się poddała. Pozwoliła aby sylwetka bezwładnie opadła, a potem… Potem leciała, przynajmniej tak sądziła.
***
Unosząc ciężkie powieki nie miała pojęcia gdzie się znajduje. Była sama w ciemnym pomieszczeniu, po którym roznosił się zapach remontu, zmieszany z siarką oraz męską perfumą. Spostrzegła podupadłe belki, a na nich sadzę, dodatkowo ściemniałe, jakby po pożarze meble utwierdzały ją w fakcie, że nie zna tego miejsca i nigdy tam nie była. Jej sylwetka natomiast spoczywała na starej kanapie, pod puchatym kocem.
Laura znalazła się momentalnie w pozycji siedzącej i czujnym okiem zbadała niezidentyfikowane miejsce, ale wtedy poczuła jak kręci jej się w głowie, więc powtórnie opadła na podłokietnik mrugając szybciej.
Próbowała sobie cokolwiek przypomnieć, pamiętała tylko dziwną akcję z wilkołaczym Scottem, łowczynią – Allison oraz Silesem, który w porę zjawił się na miejscu. Potem zemdlała… Leciała. Musiała lecieć, a może ktoś ją niósł. Nie miała bladego pojęcia co dalej.
Mieszkając w Bradford nigdy nie wpadłaby na to, że kiedykolwiek znajdzie się w podobnej sytuacji. Całe życie egzystowała w przekonaniu, iż istoty anaturalne to tylko seriale, bądź książki, do momentu śmierci Tracey. Jednak lekarze umiejętnie wpoili Laurze bajeczkę o stanie pourazowym, wymyśliła to sobie… Też coś, ona widywała już to wcześniej. Było ukryte za drzewami na pogrzebie babci, ale wzbudzało tylko jej ciekawość, nie strach – choć miała marne pięć lat. Znajdowało się w klasie szkolnej, lecz kto uwierzyłby jedenastolatce z tak zwanym „szkołowstrętem” oraz w zamku. Na wycieczce, gdy Laura miała za sobą już trzynaście wiosen. Niestety nauczyciele i koledzy upierali się, że na portrecie widnieje jasnowłosa kobieta, nie monstrum. Właśnie przez niewiarę innych dziewczyna starała się zapomnieć i ignorować momenty, w których widywała to… To coś. Ale skoro okazało się, że świat wynaturzeń istnieje, dlaczego i Demon z jej snów na jawie miałby nie istnieć?
- Napij się, herbata dobrze ci zrobi – z zamyślenia wyrwał ją dopiero męski głos, a gdy Laura dostrzegła jego właściciela pogubiła się całkiem. Kto jeszcze miał z tym wszystkim cokolwiek wspólnego?!
- Derek? – głos Laury był słaby, ona sama była słaba, ale chciała wreszcie usłyszeć całą prawdę. Poczuła, że jemu może zaufać, więc znów, już pewniej, usiadła i ujęła kubek w dłonie. – Powiesz mi w końcu o co chodzi? – podkurczyła nogi siorbiąc napar, a brunet przytaknął.
- Dlatego cię stamtąd zabrałem. Musisz wiedzieć, Lauro – mówił stanowczo, ale nie do końca wiedział od czego zacząć.
- Więc tłumacz. Też jesteś… No wiesz…
- Wilkołakiem? – zapytał wykrzywiając wargi w kpiącym półuśmiechu – tak, jestem wilkołakiem, co więcej. Jestem alfą.
- Zaraz... Alfa, okej, więc… Okej. – zmarszczyła brwi. – już nie przerwę. – napiła się wlepiając w Hale’a znaczące spojrzenie.
- Dwa lata temu mój wuj Peter zabił swoją siostrzenicę i w ten sposób sam stał się Alfą. Aby zbudować potężne stado zaczął przemieniać ludzi, gdyż to ugryzienie przywódcy może sprawić, że wkroczysz w świat likantropii – Laura tylko przytakiwała słuchając słów Dereka. Wierzyła, w sumie… Uwierzyłaby nawet gdyby mówiła to Melissa, Allison, Stiles, Scott. Ktokolwiek. Chciała mieć po prostu poparcie w swojej cichej wierze w supernaturalny świat. – Takim oto sposobem twój kumpel McCall stał się jego Betą. Jednak mógł tego nie przeżyć. U wilkołaków jest tak, że jeśli masz w sobie to tak zwane „coś”, możesz stać się jednym z nich. Jeśli nie – umierasz. – na te słowa siedemnastolatka się wzdrygnęła. A więc nie tylko ona igrała ze śmiercią…
- Jednak Pet był niebezpieczny – wtedy w słowo Dereka wszedł starszy Hale opierając się o zwęgloną futrynę – paczka Scooby’ego z Beacon Hills musiała go ubić, lecz wcześniej rzucił się na Banshee.
- Banshee – powtórzyła Laura patrząc na Petera, przeszedł ją dreszcz. Nie miała pojęcia jakim cudem przeżył, ale wiedziała, że zaraz się dowie. – o tę z legend? Kobietę zwiastującą śmierć?
- Coś w ten deseń – kontynuował szatyn – Banshee wyczuwa to, że ktoś umrze, wrzeszczy.
- Lydia Martin – oświecił rzeczowy Derek piorunując krewniaka spojrzeniem. Pet tylko wywrócił oczami.
- Psujesz zabawę, wiesz? – zwrócił się pretensjonalnie do siostrzeńca.
- To nie jest zabawne. – burknął w odpowiedzi niebieskooki.
- Mów za siebie, chłopczę – usiadł na krawędzi kanapy i zmierzył Laurę, mówiąc dalej – Peter jednak był na tyle potężny, że nawet po śmierci, a zabił go przedostatni, przetrwały Hale – wskazał na Dereka. – potrafił skontaktować się z Banshee. Udało jej się wyciągnąć tego cudnego gościa z zaświatów. W tym czasie nowy Alfa zaczął świecić kłami na prawo i lewo, przez co przemieniał takie niedoroby jak na przykład Isaac Lahey – Peter od zawsze kpił z siostrzeńca, a w miarę kiepskie tworzenie przez niego stada dawało ku temu kolejny powód. – pechowe nastolatki stały się jego nowym stadem. - W sumie same wilkołaki żyją w Beacon Hills od zawszę. Moja siostra Talia, matka, babka, takie życie, ale twój przedział wiekowy, kochanie dowiedział się o ich istnieniu przed dwoma laty. – Laura całkowicie zamilkła starając poukładać sobie to, co już miała.
- Są także łowcy – głos zabrał Derek ignorując znudzoną mimikę Petera – rodzina Argentów poluje na nas od dawien dawna. Nie tylko oni, ale to najstarszy i najbardziej doświadczony ród. Allison – dziewczyna Scotta jest jedną z nich.
- Zakazana miłość, to takie urocze – zakpił starszy wilkołak.
- Dobra… - po kilku chwilach odezwała się i Mulligan – Scott – wilk. Lydia – Banshee. Allison – łowca. A czym jest Stiles?
- Nadpobudliwym, zbyt ciekawskim wrzodem na małpim tyłku – odparł Derek pomrukliwie, na co Laura prychnęła, a Peter zachichotał.
- Dereczek ma do niego słabość – szatyn dźgnął nastolatkę w bok, ale ta nie podłapała żartu. Derek z resztą też.
- Pomijając wyrachowany humor Petera. – mówił dalej, nie sprzeczał się, ponieważ wiedział, że to do niczego nie prowadzi. – Stiles nie jest niczym i całe szczęście, jest człowiekiem, ale jak wspomniałem wtyka ciekawski nos wszędzie.
- Eee tam, ja widzę w nim dobrego wilkołaka – Peter machnął ręką, ale pod wpływem mordującego wzroku Dereka wreszcie się zamknął.
- Powinnaś jeszcze wiedzieć o Kanimie, czyli wielkiej jaszczurce, która zabijała ludzi na zlecenie. Jak seryjny morderca. Kanima to wilkołak, który nie dokończył przemiany. Fizyczna strona jest gotowa na likantropię, psychiczna niekoniecznie. Na całe szczęście Jackson – czyli Kanima przemienił się w porę.
- Dlatego przeniósł się do Londynu – Laura nie chciała tego przyznać, jednak coraz bardziej wkręcała się w tę historię. Wiele rzeczy zaczęło się wyjaśniać, a ona sama akceptowała niezrozumiałe.
- Chyba miał dość bandy świrów – szepnął Peter, wtedy i Laura i Derek zgromili go spojrzeniem w tym samym momencie.
- Jest także Gerard Argent – młodszy Hale mówił dalej, tak jakby komentarze wuja przestały istnieć.
- Staruszek ześwirował. Łowca od siedmiu boleści. Brutalny, ale już nieszkodliwy, siedzi w domu starców – Peter szczerze mówiąc nie mógł się doczekać momentu, w którym opowiedzą Laurze o jej roli w tym wszystkim. Zastanawiał się także ile wyłapał sam Derek, ponieważ nie opowiedział mu o wszystkim. Brunet miał jedynie namiastkę obszernej wiedzy Peta.
Nastolatka przytaknęła, a w pomieszczeniu zapadła cisza przerywana przez odgłosy ćwierkających ptaków za oknem, gdyż znajdowali się w środku lasu. Szatynka spojrzała po mężczyznach przyglądając się im obu z uwagą.
Peter był starszy, mimo wszystko nie wyglądał na wujka Dereka. Przez dość opiętą koszulkę można było dostrzec jego mięśnie, prezentował się jako wysoki oraz tajemniczy mężczyzna, podobnie jak siostrzeniec. Lecz jego wyraz twarzy kończył się na niebezpiecznych grymasach oraz kpiących uśmieszkach, natomiast Derek ściskał usta w cienkiej linii, a czoło nieustannie marszczył. Wyglądał na przestępcę, cholernie seksownego przestępcę. Siedemnastolatka podświadomie przegryzła wargę patrząc na niego. Przez moment zaczęła zastanawiać się czy jest dobry w łóżku, jednak skarciła się za podobne domniemania. Zważywszy na to, że nie należała do TAKICH dziewczyn. Proszę, nigdy w życiu nie uprawiała seksu, tłumacząc się brakiem gotowości, a więc tym bardziej czuła się winna, iż przed obliczem tak poważnych spraw zaczęła fantazjować o budzącym grozę, potężnym wilkołaku.
- Czyim betą jest teraz Scott? – palnęła jakby nigdy nic. Musiała coś powiedzieć, lecz najzwyczajniej w świecie bała się pytać o siebie.
- To dość trudne – odparł Alfa – teoretycznie Peter powinien być martwy, a więc gdy ja go zabiłem, przejąłem jego stado.
- Okej, ale Pet żyje – zrobiła znaczącą minę.
- I jest moim betą. Jednak Scott… Cóż.
- Woli być ciotą – zachichotał starszy Hale wzruszając ramionami.
- Omegą – poprawił Derek. – Scott woli być Omegą, to znaczy wilkiem bez stada.
- Dlaczego ciotą? – zacytowała Laura. Nie zorientowała się, że odruchowo miętoli włosy w rękach pletąc warkocz.
- Wilkołaki w stadzie są silniejsze. Z Omegi powinno się kpić.
- No dobra… A, a ja? – zapytała wreszcie, pod wpływem czego Peter się uśmiechnął.
- No i dochodzimy do kolejnego rozdziału. Laura, to skomplikowane i proszę żebyś nie uciekła i nie krzyczała.
- Derek – również zaczęła wypowiedź od jego imienia, zaciskając usta w cienką linię – wyglądam na osobę, która wieje z płaczem?
- Możemy przejść do rzeczy?! – popędził znudzony Pet, a Derek wywrócił oczami.
- Łacina – szepnął pocierając kilkudniowy zarost – twoja rasa nazywa się Mortiu.
- Mortui… - powtórzyła – żywy trup?! Chwila?! Umarłam?! – znów przed jej oczami zawirowało. Owszem, był taki czas w życiu, kiedy zastanawiała się nad tym, czy logiczna w jej wypadku nie powinna być śmierć. Wtedy, w dniu „zawału” Tracey, oprawca wbił potężny kawał mebla w jej brzuch. Pamiętała, że się wykrwawiała. Widziała ciemność, nie jak opisują to ludzie – światło. Nie było udręki, nie było tak zwanej nicości.
- Powiedzmy. Koniec końców Mortui to rodzaj klątwy, klątwy dziedzicznej. Jest tylko jedna na pokolenie, bądź kilka pokoleń. Zawsze kobieta, bo to kobieta została przeklęta.
- W mojej rodzinie jest klątwa związana z życiem po śmierci?! Śmierdzi mi to wampiryzmem.
- Ładne skojarzenie – westchnął Hale. Wtedy zorientowali się, że Peter wyszedł z pokoju, ale nie odpuścili sobie kontynuacji rozmowy. – W każdym razie ty nie jesteś człowiekiem, nie jesteś też wampirem. Choć tak, potrzebujesz ludzkiej krwi do życia.
Laura zamarła. Przecież policjanci znajdowali ciała wyssane z krwi. Ona sama widziała jak potwór mordował! Wtedy wszystko zaczęło nabierać sensu. Była odpowiedzialna za śmierć dwudziestuparu niewinnych ludzi! Jednak o dziwo nie czuła się winna. Nie bolało ją to, że zabijała. Przecież taka była konieczność, znalazła się po prostu na górze łańcucha pokarmowego. Bo czy człowieka każą za ubijanie świni?! Nie, tak po prostu w życiu jest. Laura poczuła się drapieżnikiem, jednak momentalnie jej siła opadła, ale nie zastąpiło jej poczucie winy, ani tym bardziej strach, tylko niepewność.
- To ja zabijałam przez ostatnie tygodnie, prawda? – zapytała przełykając głośno ślinę. Derek przytaknął.
- Mortui to rasa, która żywi się na ludziach. Mortui jest po prostu martwa, dlatego łaknie krwi, podobnie i łaknie ludzkich dusz.
- Dusz?! – jęknęła.
- Lauro, z każdym, kolejnym upadkiem tracisz cząstkę siebie. Pomyśl tylko…
Po walce z Lydią straciła skruchę, po kłótni ze Stilesem wewnętrzny spokój, po zabiciu człowieka – żal, po pamiętnej nocy…
- Ja już nie płaczę, Derek – szepnęła po chwili zastanowienia.
- Nie krwawisz – poprawił Peter znów stając w drzwiach. W dłoni trzymał starą, grubą księgę. – ponieważ łzy krwią duszy, nie ciała…
Znów zapanowała drażniąca cisza. Laura westchnęła ciężko i rozwaliła warkocz, który zaplotła.
- Jestem tylko człowiekiem, krwawię gdy upadam – mruknęła ściszonym tonem. Wtedy ten cytat przybrał innego znaczenia. Posiadła dowód, dowód na to, że miała w sobie za wielu ludzkich zachowań, już nie.
- Można porównać to do opętania – kontynuował Derek. – są dwie możliwości. Albo klątwa steruje tobą i nie wiesz kiedy spełniasz jej zachcianki, albo ty sama kontrolujesz przemiany.
- Mam jakieś przemiany?
Po tych słowach Peter podał Laurze rysunek, który ukradł Carmen. Gdy nastolatka spojrzała na świstek zmarszczyła czoło.
- To ja – szepnęła – widzę siebie.
- Bo źle patrzysz.
                Po tych słowach szatyna, przyjrzała się dokładniej i nie mogła uwierzyć własnym oczom. Demon, demon w pełnej krasie, nic więcej nic mniej. Co więcej, ona wiedziała, że była tym demonem. Gdy tak patrzyła odniosła wrażenie, iż obojczyki zaczynają piec. Jakby wisior chciał tego, lecz nie powiedziała. Myślała, że jej się tylko zdaje, bowiem Derek nic o nim nie wiedział, a Peter milczał, udając równie nieświadomego jego działania.
                - Natura dla kontrastu stworzyła Illuminatos. To kolejna rasa, tyle że jej przedstawicielka się nie zmienia. Od sześciuset lat jest nią Daphne Walsh.
                - To ci niespodzianka – wtrąciła Mulligan nie mogąc oderwać wzroku od kawałka papieru.
                - Twoja nieśmiertelność zależy od ciebie. Nie wiadomo co rani Mortui, tak jak na wilki wpływają poszczególne rośliny, tak na Mortui nie wpływa praktycznie nic. Jesteś zależna od pełnego księżyca, co nie znaczy, że nie możesz się przemieniać i kontrolować. Lauro, Daphne chce za wszelką cenę cię zniszczyć, Peter szuka sposobu aby załatwić klątwę raz, a porządnie… Mamy tylko jedno żądanie.
                - Żądanie – uniosła jedną brew – chcecie żądać czegoś od potwora, przy którym nikt nie jest bezpieczny?
                - Nie możesz nic powiedzieć swoim przyjaciołom, nie możesz zrobić szumu, im więcej ludzi się do tego zabierze, tym gorzej będzie.
                - Chcesz abym ich okłamywała?! – wtedy poczuła napływającą falę złości, a jej oczy błysnęły głębokim błękitem.
                - Ile czasu oni okłamywali ciebie? – podpuszczał starszy Hale. – Pomyśl, że to dla ich dobra.
                - Co będę miała w zamian?
                - Nauczę cię samokontroli – powiedział dobitnie Derek.
                Laura zamyśliła się na moment, po czym cicho westchnęła.
                - Umowa stoi, tylko odwieź mnie do domu.
                Klamka zapadła. Co miało zostać powiedziane, powiedziane zostało. Dobili targu i oboje musieli się ze swojej części wywiązać.
***
Po dwudziestu minutach drogi auto Dereka zaparkowało przed posesją McCallów. Dziewczyna zdążyła w tym czasie wszystko przemyśleć i postanowiła, że zaufa Hale’om. Musiała sprawiać wrażenie nieświadomej tego, co się z nią działo. Nie chciała tracić duszy, nie chciała zabijać. Ale to otrzymała od losu w prezencie i musiała walczyć, mimo wszystko.
Nastolatka posłała alfie krótkie dziękuję na pożegnanie i weszła do środka. W salonie spotkała się z ciekawskimi spojrzeniami Melissy, Scotta, Stilera oraz Allison, więc mruknęła jakieś przekleństwo pod nosem.
- Poniosło mnie – powiedziała wreszcie – nie powinnam trzaskać drzwiami na odchodne – założyła ręce na piersi, gdy pani McCall uśmiechnęła się pokrzepiająco i objęła wychowankę.
- Już dobrze – poklepała Laurę po plecach, a miejsce Melissy zajęła Allie.
- Witamy w bagnie – szepnęła, na co obie zachichotały, później Mulligan spojrzała na Scotta i wywróciła oczami.
- Chodź, szczeniaku – szepnęła rozkładając ręce do uścisku, a wilkołak ujął ją w ramiona. Do ich przytulasa od razu dołączył Stiles i Laura została ściśnięta między dwoma chłopakami. Uśmiechając się delikatnie obróciła tak, że teraz stała twarzą do Stilesa i to na jego kark zarzuciła ramiona, chowając głowę z zagłębieniu szyi nastolatka, jego obecność uspakajała ją szczególnie.
- Poczekajcie, zrobię wam zdjęcie! – rzuciła Melissa biegnąc po aparat. Wpatrywała się w nich jak w obrazek przez moment i stwierdziła, że ta chwila jest warta uwiecznienia.
- Allie, chodź do nas! – zawołał Scott, a łowczyni nie dała się długo prosić. Podeszła bliżej i gdy Melissa miała wcisnąć guzik, aby cyknąć im fotkę, McCall chwycił brunetkę w zgięciu kolanowym i między łopatkami, pod wpływem czego pisnęła, Laura w tym momencie wskoczyła na plecy Stilesa, więc zdjęcie wyszło co najmniej komicznie. I właśnie to, komiczne zdjęcie zawisło w pokojach każdego z nich, oprawione w ramkę. Uwieczniało bowiem jeden z ostatnich momentów, w którym wszyscy czworo byli szczęśliwi, mimo wszystko.

***
O Boże. Tylko tyle mogę powiedzieć. To był zdecydowanie najokropniejszy tydzień w historii okropnych, wakacyjnych tygodni. Jedyne światło dali mi Laizak i Stebra, ale to tylko po nocach. Nieważne. Nie dość, że najpierw dostałam szlaban, to jeszcze później mój komputer padł. Jakby zawału dostał, skrótowo - hujnia. Przepraszam Was kochani, ale nie mogłam pojawić się wcześniej, ani z komentarzami, ani z rozdziałem. Chociaż na piątki się przerzuciliśmy, jeden plus :) 
Najbardziej chcę przeprosić Betty Gilbert, ponieważ pojawia się pod moim każdym rozdziałem, a ja nie mogłam się wyrobić. Na dokładkę mam dni kobiece, trzydzieści dziewięć stopni gorączki i zatoki chore. 
I wiecie co? Rozważałam usunięcie bloga. Tak po prostu, myślałam nad tym długo i zawsze dochodziłam do wniosku, że tak byłoby lepiej. Ale szkoda zmarnować wenę, bo pisać bym nie przestała. W sumie pisałabym dla siebie. Ale mniejsza. 
Jak podobał się rozdział? Szczerze nie mam chęci na pisanie długiej notki od siebie pod postem, dlatego życzę tylko miłego czytania, przepraszam za problemy i nie wiem kiedy wpadnę do Was. Ale proszę, zostawiajcie linki, bo to, że nie komentuję nie znaczy, że nie czytam...
Cieszycie się, że Laura jest już świadoma? No i z ilości Dereka w tym rozdziale, teraz będzie pojawiał się częściej. 
Także cz. I "a" mamy już za sobą , jak się nazywała itd, nazwy kolejnych rozdziałów możecie zobaczyć w zakładce.
Zdradzę jeszcze, że wkrótce pojawią się postaci takie jak:
Kira, Erica, w cz. "b" dowiemy się wiele więcej o Tracey, o demonie który przekazał klątwę Laurze i pojawi się ktoś nowy. Mianowicie Elizabeth Duncan. Ps: Nie zapomniałam o Joanne. Mam wszystko tak dokładnie rozpisane, że wszystko powinno mieć swoje miejsce, aż do końca tej części ;)
Pozdrawiam i jeszcze raz przepraszam ściskając 
xx
@YourLittleBoo1 
Juleczko kochana, oto twój szablon, nie wiem jak się spodoba, nie miałam siły na css, dlatego dałam taki sam jak Adze. Zdechłabym robiąc po raz trzeci kolejny ;-;
Ale tak jak Peter powiedział w jednym odcinku do Stilesa:
"Dobrze, że nie jest wilkołakiem, chciałaby rozszarpać cię dwa razy w miesiącu. Jest kobietą"
Tak w skrócie. Także cieszcie się, że nie jestem wilkołakiem, bo nauczyłabym ten komputer i wszystko inne latać ;)
KLIK

(właśnie taką minę robię cały tydzień ;-;)

wtorek, 26 sierpnia 2014

UWAGA!

Rozdział X zostanie dodany jutro z powodu problemów technicznych! Wszystko, co miałam skomentować skomentuję również jutro! 
PRZEPRASZAM!

wtorek, 19 sierpnia 2014

Rozdział IX "Maskarada" cz.II

Rozdział dedykuję mojej przyjaciółce. Adze bez której nie powstałaby ostatnia scena, ani ona, ani postać Daphne. xx Miłej lektury!
- Więc co dalej? – zapytał Stiles zarzucając na ramiona Laury marynarkę, którą wyciągnął z Jeepa. Dziewczyna okryła się narzutą szczelniej i cicho westchnęła. Znajdowali kawałek od domu Lydii Martin, z którego dobiegały głośne wrzaski, a wtórowała im muzyka klubowa. Dziewczyna miała ochotę odciąć sobie uszy. Takie nuty po prostu nie były dla niej. Nie umiała się przy nich bawić. Poza tym nie piła, nie lubiła tańczyć, mało kogo z zaproszonych znała. Szczerze mówiąc przyjęcie u rudzielca okazało się ostatnią rzeczą na którą miała ochotę, dlatego była dozgonnie wdzięczna przyjacielowi za zaparkowanie na samym końcu długiej kolejki utworzonej z najbardziej szpanerskich samochodów.
                - Że w sensie? – odpowiedziała pytaniem na pytanie zaciągając się męską perfumą. Potrafiła czasem odpłynąć napawając się ów wonią. Pachnidła Stilesa polubiła szczególnie, nie wiedziała z jakiej racji, tak najzwyczajniej w świecie było.
                - Skończysz szkołę i…? – naprowadził, a potem cicho się roześmiał do swoich myśli – pamiętasz, kiedyś chciałaś być królową świata – dźgnął ją w bok – to aktualne?
                - No a nie?! Przecież szkolę się w tym kierunku od kiedy skończyłam dwa latka – również parsknęła. – A ty? Polecisz na księżyc szukać kosmitów?
                - Zbieram na to kasę od pierwszej komunii! Nie kpij, bo jeszcze zobaczysz! Spalą cię laserowym wzrokiem! – udał naburmuszone dziecko, przez co Laura śmiała się coraz bardziej.
                - Każdy wie, że ufo mają magiczny palec, nie laserowy wzrok! – wysapała Mulligan przez śmiech, próbując się opanować. W rzeczonym momencie żadne z nich nie mogło powiedzieć ni jednego, składnego zdania. Uwielbiali takie całkiem nieśmieszne dla otoczenia, lecz komiczne dla nich samych wspominki. Jako dzieci planowali wiele, ale te plany zawsze miały wspólny koniec, przeważnie schodziły się w jednym miejscu.
                A wtedy? Wiele się zmieniło, traumatyczne wydarzenia ukształtowały charakter i Stilesa, i Laury, wydorośleli zostając przy tym smarkaczami oraz najlepszymi przyjaciółmi.
                Dziewczyna westchnęła cicho poprawiając włosy i sukienkę. Rana spowodowana bliskim spotkaniem kolana z kostką brukową przed szpitalem zniknęła, co jej w najmniejszym stopniu nie zaskoczyło. Co więcej, postanowiła ów fakt zignorować.
                - Nowy Jork – odpowiedziała wreszcie – chcę studiować w Nowym Jorku.
                - Dokładniej? – również przeczesał kosmyki palcami i spojrzał na jej zamyśloną minę. Wpatrywała się w przestrzeń, rozważała coś, wyglądając przy tym dość uroczo. Wyładniała, dojrzała wiedział o tym, czuł to, to oraz coś jeszcze, coś dziwnego. Coś, czego nie umiał nazwać. Jakby go pociągała na swój własny sposób.
                - Prywatny detektyw? Dziennikarka. Chcę rozwiązać sprawy, które nie zostały rozwiązane – wzruszyła ramionami. Chłopak uśmiechnął się delikatnie pod nosem. Jakiś czas temu również do tego dążył. Pragnął wiedzieć wszystko, dojść do każdej, najmniejszej wskazówki, ale anaturalny świat udowodnił Stilesowi, iż czasem to po prostu niemożliwe.
                - Dlatego z taką łatwością stwierdziłaś jak zginęła ta dziewczyna? – podłapał temat tkając ręce do kieszeni spodni, a Laura przytaknęła.
                - Nie zabił jej nikt o zdrowych zmysłach, Sti. Radzę twojemu tacie sprawdzić wszystkie szpitale psychiatryczne w stanie Beacon, poczytać, poszperać. Może ktoś naoglądał się zmierzchu? – oboje westchnęli. Przez chwilę panowała cisza. Żadne z nich nie myślało o niczym konkretnym, aż wreszcie Laura palnęła.
                - Jedź ze mną do Nowego Jorku – nastolatek spojrzał na nią pytająco, wręcz z oburzeniem. Jakby nagle zaczęła przekonywać go, iż piosenki Bon Jovi są całkowicie bez sensu.
                - Lau, masz dwa lata na przemyślenie tego, nie skończyliśmy nawet liceum – przypomniał na co ona machnęła ręką.
                - Co z tego!? Pojedziesz? – uśmiechnęła się najpiękniej jak potrafiła, gdy Stiles prychnął.
                - Pojadę – rzucił ów słowa na wiatr. W sumie Laura również w to nie wierzyła. Po prostu rozmawiali, planowali coś, co miało nigdy nie dojść do skutku, z czystego widzimisię.
                Wreszcie stanęli przed posiadłością Stelli Martin. Nastolatka jęknęła od niechcenia miętoląc kosmyk w palcach. Założyła maskę i rozejrzała się dookoła. Zabawa trwała w najlepsze nad basenem, przed domem bowiem stał tylko jeden, wysoki, umięśniony mężczyzna. Prezentował się tajemniczo i zarazem kusząco, wpadł Laurze w oko.
                - Poszukaj Scotta, zaraz dołączę – szepnęła wyciągając z torebki błyszczyk.
                - A ty? – również spojrzał na faceta. Dobrze go znał i wiedział, iż dziewczynie nie była potrzebna konfrontacja z Derekiem Halem.
                - Zapytam go, dlaczego stoi sam – cmoknęła, wydęła wargi ubierając Stilesowi jego maskę. – Wyglądam całuśnie? – zachichotała, gdy syn szeryfa wywrócił teatralnie oczami.
                - Lau, nie wydaje mi się… - tak, wyglądała całuśnie, seksownie i odpowiednio, ale nie chciał jej puszczać w ramiona alfy! Bądź w ogóle nie chciał jej puszczać.
                - Hej, czy to Lydia…?! – szatynka spojrzała w dal robiąc zszokowaną minę – Ze Scottem?! – Wtedy Stiles nie mógł się nie obrócić. Kiedyś doszło już do pocałunku Martin i McCalla i nie chciał przeżywać tego powtórnie. Mimo wszystko bardzo zależało mu na rudzielcu. Był w niej po uszy zakochany. Co prawda nie dostrzegł jej ze swoim przyjacielem, ale Mulligan zdążyła czmychnąć i niby zupełnym przypadkiem wpaść na zamyślonego Dereka.
***
                Szczupłe dłonie zakończone obgryzionymi prawie do zera paznokciami znalazły się w kieszeniach czarnej, skórzanej kurtki obijając o półpełną paczkę papierosów. Ich właścicielka nie paliła, już nie.
 Nikotynę rzuciła dawno, po śmierci ojca, twierdząc że nie może zabijać siebie i innych, bo właśnie na raka płuc umarł Gabriel Mortis – mężczyzna, w którym pokładała nadzieje. Carmen bardziej niż brata kochała tylko jego, ponieważ jako jedyny zapewniał szatynce pełne bezpieczeństwo. Często opowiadał do poduszki niestworzone historie o potworach, demonach, kazał wracać do domu przed zmrokiem, sprawdzał szuflady, czy przypadkiem w nich nie zawieruszyły się jego cygara bądź alkohol. A później odszedł. Z dnia na dzień. Raz był, potem go nie było. Nie pracował już do późna, nie śmiał się z własnych dowcipów, nie puszczał przestarzałego gramofonu – nie drgnął. Był martwy, zimny, lecz nie zapomniany. Carmen nie miała okazji się z nim pożegnać. Nie widziała ciała, czekała chwilę, dwie, trzy, dziesięć… Jednak Gabriel nie wrócił, zamiast niego w drzwiach ogromnej posiadłości na Manhattanie pojawił się tylko Marcoos mierząc siostrę całkowicie pustym spojrzeniem.
Pamiętała ów dzień jak wczoraj, choć miała tylko siedemnaście lat. To właśnie wtedy dłoń brata po raz pierwszy znalazła się na kościstym policzku, wtedy po raz pierwszy podniósł na nią głos, to ten dzień zmienił całe jej życie. Słyszała jego krzyk tak dokładnie, on dudnił w jej głowie sprawiając że miała ochotę wybuchnąć i cisnąć paczką o jezdnię. „Pakuj się Carmen, zabierz tylko najważniejsze rzeczy!” – wrzeszczał szatyn, za to ona odparła krótkim pytaniem, mianowicie: „Co się dzieję, gdzie tata?!”. Więcej nie mogła sobie przypomnieć. To bolało, powodując że w gardle urosła gula nie do przełknięcia. Nie mogła powtórnie usłyszeć „Nie żyje”, nawet po dziewięciu latach. Ta rana w sercu wciąż była świeża.
Nie wytrzymała, wyciągnęła zawiniątko z pudełeczka i ułożyła między wargi. Chciała się odstresować, lecz nie wzięła zapalniczki. Celowo. W sumie często stosowała taką przenośnię. Morderca, który nie mógł jej ranić, choć jego część miała w sobie. Drwiła ze świata, nie zaciągając się dymem.
Zaczęła palić w wielu trzynastu lat, gdy Lucile Mortis – jej matka, przedawkowała pigułki nasenne. W szkole kpiono z niej. Powtarzana, że ma wszystko. Pieniądze, rodzinę, najdroższe ubrania, kosmetyki – tylko pozazdrościć. Ale nikt nie znał szczegółów życia Carmen. Nie wiedzieli, iż ojciec pochłonięty jest zarabianiem pieniędzy na kolejne luksusy, matka ćpa szukając miłości u innych, brat nie radzi sobie z niczym, bez przerwy wyjeżdżając do Beacon Hills – do dziadka Victora, a ona sama upada coraz niżej. Mając wszystko, nie miała niczego. Potrzebowała odrobiny miłości, bliskości i uwagi drugiej osoby, lecz dopiero gdy znalazła ciało Lucile w wannie została dostrzeżona przez męską część rodziny. Odwiedzała psychologów i od nich nauczyła się rozwiązywania cudzych problemów. Miała do tego po prostu smykałkę, a śmierć matki spowodowała, nagłą przemianę ojca. Gdy wraz z bratem opuściła Manhattan nie była już kolejną, bogatką dziewczynką – była Carmen Mortis, silną, młodą wojowniczką.
Z zamyślenia wyprowadził ją dopiero dźwięk jednej z tych popularnych piosenek bez przerwy puszczanych na MTV. Nie znała tytułu, tym bardziej wykonawcy, ale wiedziała że był to kolejny dwudziestopierwszowieczny szajs. Przynajmniej jej zdaniem. Wywróciła oczami widząc, że hałasy dobiegają z domu, w którego kierunku zmierzała – domu Stelli Martin.
Carmen planowała bowiem spotkać się z Lydią i omówić pare spraw, może jakieś zasady, nie zamierzała wdeptywać wojskowymi butami w sam środek imprezy pijanych siedemnastolatków. Nie chciała być niańką, tylko psychologiem, mimo wszystko ta odpowiedzialna część Mortis zwyciężyła. Postanowiła znaleźć rudzielca i dojść do porozumienia.
Mijała tłumy imprezowiczów, przeciskając się między nimi,  okryte ramiona muskały delikatnie spocone ciała, co powodowało ogromny niesmak, wręcz wstręt. Że też Lydia musiała tak rozpłynąć się w całym towarzystwie!
Carmen wodziła wzrokiem po zatraconych w zabawie nastolatkach. Wiele by dała by teraz po prostu odpuścić i samemu umoczyć wargi w tanim piwie. Odpędziła od siebie nieznośne myśli i skupiła je bardziej na smukłej sylwetce Martin. Westchnęła ciężko, przejeżdżając skostniałą dłonią po czole, na którym zarysowywały się już kropelki potu. Kiedy przenikliwy wiatr, obił się o jej skórę, przyniósł ze sobą także głęboki głos, przerywający męki tej nieznośnie drażniącej nuty. Szatynka obróciła się na pięcie, a następnie wykrzywiła wargi w zadziornym uśmieszku.
- Peter Hale – rzuciła podchodząc do znudzonego ów błazenadą wilkołaka. Jemu również nie podobał się pomysł z zabawą maskową. W całym ogródku bowiem roiło się od sztucznej krwi, dymu papierosowego i smrodu alkoholu, a on musiał pilnować tych nieznośnych bachorów, bo McCall poprosił. Lecz spoglądając na Carmen z góry uśmiechnął się pod nosem. Rzecz jasna miała na sobie tę kurtkę, a w niej ten wyrywek, którego nie udało mu się zdobyć tej nocy.
- Cyklistka – wyrwał z dłoni jakiegoś pyzatego kujona whisky. Goście zaczęli się już dobierać do zapasów Stelli i ogólnie niszczyć cały majątek Martinów w takim stopniu, iż Lydia przestała się bawić, uganiając za kolejnymi szkodami. – Nie wiedziałem, że bywasz na nastoletnich imprezach – podał szkło rozmówczyni, a ta od niechcenia ujęła je w dłoń, ciągnąc spory łyk. Mimo, iż rzuciła palenie, alkoholu nie potrafiła sobie odmówić.
- I vice versa, nie wyglądasz na nastolatka, Pet – nie oddała mu butelki, wciąż popijając.
- Och, z pewnością, Car – zaakcentował skrót imienia Carmen. Znów grał, musiał tylko umoczyć paluchy w kieszeni jej kurtki. Nic więcej, nic mniej, dlatego był tak uprzejmy – bo czegoś chciał.
- Hej, serio jesteś dla mnie zbyt miły, mieszkałam już… - zawiesiła się znów sącząc bursztynowy płyn – wszędzie i nigdy nie spotkałam osoby bezpodstawnie przyjacielskiej. Ostatni mój „dobry kumpel” przeleciał „dobrą kumpelę” w moim „dobrym łóżku”. – Zachichotała niewinnie znów pijąc.
- Nie zamierzam nikogo przelatywać – parsknął po czym wystawił dłoń w jej kierunku – gorąco tu, odwiedzę kurtkę w bezpieczne miejsce.
- Nie trzeba, mnie jest chłodno – wzruszyła ramionami.
- Carmen, upocisz się – westchnął. W ostateczności zamierzał wyrwać jej ten papierek siłą, ale nie wiedział ile ona ma z tym wspólnego, wolał pozostać na bezpiecznym gruncie.
- Niby dlaczego? – uniosła jedną brew i rozejrzała się dookoła. Bez słowa rzuciła pustą butelkę gdzieś w kąt, trafiając przy okazji w głowę śpiącego pod płotem, pijanego doszczętnie chłopaka.
- Ponieważ gdy przekupimy DJ’a aby puścił płytę New Jersey będziemy oboje wykończeni i mokrzy po tańcu – jego uśmiech się poszerzył, podobnie jak i grymas Carmen. Prychnęła teatralnie i podała mu skórę.
- Tylko się nie zamęcz, dziadku – posłała Hale’owi wyzywające spojrzenie związując włosy w kucyk.
Lecz Peter zdążył już zniknąć za drzwiami posiadłości. Wyciągnął skrawek odkładając materiał na stertę puszek. Przyjrzał się dokładnie rysunkowi po czym wstrzymał oddech. Widział już gdzieś tę kobietę. Była identyczna…
Momentalnie spojrzał przed siebie, za oknem bowiem dostrzegł ją. Odkalkowaną, pochłoniętą rozmową z Derekiem. Zamarł. Wtedy już wszystko nabrało. Nie mógł przecież wiedzieć, iż wcześniej bazgroł przedstawiał demona, gdy ujął go w dłonie, prezentował się jako Laura Mulligan, nastolatka, której oczy błyszczały błękitem, a włosy jaśniały księżycowym blaskiem.
***

- Dobra, Stiles nie wpadaj w panikę, tylko nie wpadaj w panikę…
Stiles odetchnął głęboko i przycisnął obie ręce do brzucha wpatrując się w rozsypane po całej podłodze porcelanowe skorupki. Stłukł wazę, nie tyle stłukł, rozbił na drobne kawałeczki, unicestwił. I co z tego? Przecież to nie koniec świata – zapewniał się w duchu – tylko zwykła waza, prawda?
Skrzywił się. Nie, to akurat nie była zwykła waza, a taka która ponad wszelką wątpliwość powinna stać w muzealnej gablotce, była bezcenna. O podobnej mógł pomarzyć każdy kolekcjoner. Na Boga, aby ją odkupić musiałby przepracować całe życie… Jakieś trzy razy!
- Zachowaj się dojrzale i odpowiedzialnie – szeptał sam do siebie. Panika zaczęła powoli unosić swój ohydny łeb, rozgramiała go od środka, bo wiedział, iż Lydia, a tym bardziej Stella nie odpuści naczynia z dynastii Ming, które stało tam od zawsze. Co gorsza! W środku znajdowały się prochy, prochy babki rudzielca, a teraz zawieruszyły się między włoskami białego dywanu. – Ukryj dowody… - co chwilę rozglądał się nerwowo, przyklękując na jedno kolano.
- Z pewnością nikt nie zauważy – mówił cichutko ujmując skorupki w dłonie – nikt się nie dowie… - jednak gdy miał odłamki na rękach usłyszał za sobą kroki. Wcześniej był w jadalni sam, gdyż udało mu się przepędzić grupkę rozbawionych pierwszaków, ale gdy nieszczęśliwie oparł się o porcelanę do pokoju musiała wejść właścicielka domu.
Stiles przymknął oczy i wstrzymał oddech – jestem przeklęty – pomyślał. Na moment znieruchomiał mając nadzieję, że Lydia najzwyczajniej w świecie zniknie. Przecież takie rzeczy się zdarzają. Samozapłon, trzęsienie ziemi…
Ale kafelki nie rozstąpiły się pod obcasami siedemnastolatki, podobnie nie uruchomił się czujnik dymu, dlatego jęknął ze zrezygnowaniem.
- Rozbiłeś ją, prawda? – mruknęła dziewczyna opierając się o futrynę.
Syn szeryfa przyklejając na twarz uśmieszek obrócił się, lecz wciąż klęczał.
- Daj spokój, Stiles – prychnęła wystawiając dłoń w stronę bruneta. Ten tylko zmierzył Lydię i niepewnie ujął jej palce. Władał nią alkohol. Widział to w jej oczach. – I tak była szpetna – pociągnęła chłopaka w swoją stronę ze sztucznym stęknięciem, jednak on nie podniósł się na równe nogi, uniósł jedynie brew.
- Była droga w cholerę, Lyds – sam wstał, wciąż nie puszczając ręki rudzielca.
- Ale ohydna – okręciła się unosząc ich złączone dłonie w górę. – Z resztą i tak bym się nie gniewała, nie twoja wina, że masz pecha, prawda? – zachichotała znów to robiąc. Miała po prostu taneczne ruchy, wprowadzając tym samym Stilesa w stan osłupienia. Wcześniej zrobiła tak tylko raz, będąc pod wpływem, a wtedy znów zachowywała się jakby był najprzystojniejszym facetem w zasięgu wzroku Lydii.
- Myślę, że powinnaś się położyć – uśmiechnął się delikatnie. Mógłby skorzystać z okazji, że praktycznie dobierała się do niego, ale tego nie chciał. Chłopak wolał, aby zakochała się w nim, nie w jego interesie. Owszem, również wypił, ale nie tyle, by przestać myśleć logicznie.
- Tylko z tobą – zielonooka poruszyła zabawnie brwiami – przecież oboje wiemy, że tego chcesz – zarzuciła ręce na szyje Stilesa. Mógł pójść z nią do łóżka. Tak od razu, ale nie chciał. Nie dlatego, że nigdy jeszcze tego nie robił, po prostu czułby się winny, a Lydia kazałaby zapomnieć już następnego dnia. Lecz pojawiła się jeszcze jedna opcja. Przecież ludzie po pijaku mówią to, co chcieliby powiedzieć na trzeźwo – zagryzł wargę, a po skórze przebiegł dreszcz, gdy Lydia musnęła ustami jego obojczyk. Pieprzenie o Chopinie – syknął w myślach. I już miał dostosować się do prostej zasady „żyje się tylko raz”, gdy magiczną chwilę przerwał krzyk. Muzyka została wyłączona, światła błysnęły i w sumie zignorowałby całość, gdyby nie fakt, że to Laura krzyczała.
***
Szatynka odeszła od Dereka na kilka kroków, ponieważ ten musiał zamienić słówko z wujem. Nie przeszkadzało jej to. Nie znali się długo, więc mógł ją najzwyczajniej w świecie olać, ale tego nie zrobił. Przeprosił i odciągnął Petera na bok, a Laurze takie zachowanie szczególnie przypadło do gustu. Polubiła gościa, mimo iż nieczęsto się uśmiechał i sprawiał wrażenie gbura, tajemnicza otoczka którą rozsiewał wokół swojej osoby przyciągała Mulligan. Chwilowo rzuciła bycie tą odpowiedzialną. Miała sięgnąć po alkohol, gdy nagle coś mignęło w świetle księżyca.
Laura spojrzała z zaciekawieniem na kobietę stojącą w lekko uchylonej bramie garażowej. To jej maska ją intrygowała. Była inna – szczególna, jakby wykonana z porcelany.
Wcisnęła puszkę w dłoń Allison, z którą zamierzała się bawić i ruszyła w stronę tamtej postaci dość niepewnie. Łowczyni wymieniła ze Scottem znaczące spojrzenia. Ten tylko skinął głową i skupił wszelkie zmysły na tym, co działo się w garażu. Z początku słyszał jedynie pracę lodówki z napojami i pralki, a zaraz po nich nastąpił łoskot spowodowany stukaniem dwóch par obcasów. Wilkołak nie zwrócił uwagi na to, że Allison ujmuje jego ramie, jakby miało to cokolwiek zmienić. Praktycznie uwiesiła się na Scottcie, z nadzieją, iż usłyszy tyle, co on – nie usłyszała.
- Laura Mulligan – zaczęła Daphne zdejmując okrycie z twarzy. Jej oczy świeciły w dziwny sposób, dość przerażający.
- Daphne Walsh – odparła Laura również pozbywając się swojej maski. W półmroku wyglądała jakby płonęła, choć w rzeczywistości ogień był namalowany.
- Nie skłamię mówiąc, że miło cię widzieć, ale musimy pogadać – brunetka podeszła do dębowego kredensu, który tylko marnował się w wilgoci. Wyjęła z szuflady paczuszkę ziół – Szałwia – naprowadziła, gdy siedemnastolatka uniosła jedną brew. Daphne podpaliła suszone listki ustawiając je przed wejściem – specjalnie dla niechcianych słuchaczy.
Wtedy Scott stracił łączność. Szałwi używano bowiem w anaturalnym świecie do utajnienia istotnych spraw, lecz dawno temu. O jej działaniach wiedzieli tylko najstarsi druidzi.
- O co ci tak właściwie chodzi, hm? – Mulligan oparła się o ścianę mierząc Daphne wzrokiem. Ta tylko westchnęła ciężko.
- Nikt nic ci nie powiedział, prawda? – założyła ręce na piersi – wiesz, trochę mi ciebie szkoda, mała.
- Do sedna – warknęła Laura. Nie chciała wchodzić w kolejny konflikt z Lydią Martin, ani nikim jej bliskim. Jednak Walsh sama tego chciała. Próbowała ją podsycić, wyprowadzić z równowagi w mierze całkowitej utraty kontroli.
Ponieważ by zniszczyć Kamień Filozoficzny ostatecznie i uwolnić świat od Mortui potrzebowała jego pełnego działania. Demon musiał rozbudzić wszelkie komórki Laury, przenikając ją od wewnątrz. Tylko Daphne z tam obecnych wiedziała, że tak naprawdę Mulligan nie została wybrana przypadkiem. Po sześciuset latach otrzymała swoje dziedzictwo. Jak każda kolejna Córka Mroku, a ona musiała niszczyć wszystkie, lecz wraz z żadną nie zdołała unicestwić i kryształu. Bo tylko ta jedna okazała się prawowitą nosicielką klątwy.
- Tamta noc – rzekła wreszcie po chwili zastanowienia – nikt nie powiedział ci, że biegałaś półnago po ulicy i rozszarpałaś kilkanaście tętnic? – zaśmiała się ironicznie, w momencie gdy Laura zmarszczyła czoło.
- O czym ty mówisz? – dziewczyna jej nie uwierzyła. Nie miała podstaw. Dobrze, widziała jak ktoś mordował, we własnej głowie, lecz była tylko biernym obserwatorem. Nie tknęłaby krwi, nie i już.
- Scott, Stiles, Allison, Lydia, Isaac, Melissa, John… Kto następny? Nie masz ochoty skosztować ni kropelki? – uśmiechała się coraz bardziej sadystycznie, a jej twarz krzyżowała z maską, którą przecież zdjęła. Niemożliwe, to było niemożliwe. Laura nie chciała zaufać własnym oczom. Pragnęła tylko wybudzić się z tego koszmaru.
- Jesteś nienormalna – syknęła napierając mocniej na ścianę. – po prostu…
Zawiesiła się. Do pomieszczenia wszedł jakiś chłopak. Był ładny, niewysoki, miał chochlikowatą urodę. Rozejrzał się dookoła i zmrużył oczy.
- Co tu się dzieje? – zapytał, a jego cienki, melodyjny głos idealnie wpasował się w delikatne oblicze.
- On będzie następny – Walsh zatarła dłonie i jednym ruchem ręki sprawiła, że nastolatek uniósł się ku górze. Laura stała w osłupieniu. Mierzyła ją wzrokiem, pragnąc czmychnąć, nie mogła, strach ją sparaliżował bardziej niż w dniu śmierci Tracey.
Twarz Daphne momentalnie zaszła się żyłami, a oczy zalały białą pustką. Szeptała pod nosem zupełnie niezrozumiałe dla siedemnastolatki łacińskie słowa powodując, iż kości chłopaka łamały się na kawałki. Nie krzyczał, nie wydał ni jednego dźwięku, bo był już teoretycznie martwy.
Brunetka rzuciła sylwetkę pod nogi Laury, gdy ta pisnęła. Nikt jednak nie mógł usłyszeć jej krzyku przez palącą się wciąż szałwię.
- Pij – warknęła Daphne odchylając równo przed twarzą dziewczyny szyję młodzieńca – Pij, Lauro Mulligan! – wrzasnęła i z całej siły uderzyła głową nastolatki o kark chłopaka.
Ta nie wytrzymała. Skupiła się  na krwi, która ostatkami krążyła w jego żyłach. Wiedziała, że za kilka sekund po prostu umrze z wyczerpania i zmasakrowania. Na domiar złego ten smak, ten zapach. On ją podniecał, sprawiał iż drżała. Dlatego się poddała. Ułożyła wargi na skórze tracącej temperaturę, lecz nie miała pojęcia co dalej, jak się zachować.
Wtedy po raz pierwszy przemieniła się świadomie. Jej oczy nie były czarne, tylko błyszczały błękitem. Jasne światło nie przepędziło ciemności, zmieszało się z nią. Delikatny blask rzucały jedynie włosy Laury od góry, wręcz niewychwytnie przybierając kolor księżycowego srebra. Żyły stały się wyraźniej zarysowane, lecz również należało się przypatrzeć, by je dostrzec. Tylko kły, już mniej boleśnie niż za pierwszym razem, wysunęły się, przybierając długość do połowy brody.
Laura natomiast nie zwróciła uwagi na swoją transformację. Dla niej liczyła się tylko żądza, zaspokajała ją osuszając doszczętnie ciało nastolatka, a gdy skończyła syknęła na Daphne rzucając zwłokami.
- Brawo, mała. Custos byłby dumny, ciekawe czy dożyje twojej śmierci – po tych słowach musnęła dłonią jeszcze świeżej, czerwonej osoki spływającej z karku nieboszczyka rozmazując ją na całej twarzy Laury. Dopiero wtedy wróciła świadomość chwili.
Mulligan znów wyglądała jak człowiek, lecz umazany czymś ciepłym i lepkim. Ciało zniknęło, obok nich pojawiły się puste tubki sztucznej krwi, lecz Daphne wciąż miała tę kpiącą minę. Laurę nie obchodziło już nic. Wiedziała, co widziała, dlatego zaczęła krzyczeć. Przynajmniej tak myślała.
Jej krzyk okazał się demonim rykiem, który spowodował wyskoczenie korków, tym samym przedzierając się przez barierę szałwi.
- O to właśnie chodzi, Lau – gdy brunetka powtórnie założyła ręce na piersi w garażu pojawili się Scott, Allison oraz Stiles. Próbowali jakoś doprowadzić przyjaciółkę do porządku, ignorując w pełni zaciekawione spojrzenia oraz Daphne czmychającą w tłumie. Odeszła na podjazd, gdzie Lydia stała niedaleko nowiutkiego auta Stelli.
Rudzielca nie wzruszył krzyk Laury. Miała to gdzieś i tak była pijana oraz wolała skupić pełną uwagę na samej sobie. Goście zaczęli się rozchodzić, a po kilkunastu minutach zostali tam jedynie Daphne, Lydia i Isaac kręcący się kawałek od dziewczyn.
Walsh patrząc na wilkołaka miała ochotę głośno się roześmiać. Doskonale wiedziała, iż to Peter Hale nasłał go na Martin, by zapewnić jej choć minimalne bezpieczeństwo. Postanowiła się więc zabawić.
- Wiesz co będzie idealnym zakończeniem imprezy? – oparła się o płot wskazując na pojazd. Lydia nie zrozumiała więc popędziła gestem ręki.
- Wjedź nim do basenu – ujęła ramię kuzynki, czekając na odpowiedź twierdzącą. Bycie Banshee miało jedną zaletę. Głosiki w głowie okazały się czymś na kształt zdrowego rozsądku, nawet po pijaku.
- Pogięło? – uniosła jedną brew gdy Daphne podała zielonookiej kluczyki.
- Zastanów się nad moją propozycją – wzruszyła ramionami po czym delikatnie przyszczypnęła paznokciem skórę nastolatki. – Dziś spędzam noc poza domem, ciao – rzuciła na odchodne, a Lydia przeniosła na samochód.
Pijana, zaczarowana absurdalną sugestią kuzynki, jakby tego było mało – ranka na ramieniu spowodowana jej dotykiem zapiekła. Rudowłosa się nie powstrzymała. Wsiadła, odpaliła silnik. Nie wiedziała co było dalej, nie pamiętała niczego, prócz męskich ramion wydostających jej sylwetki z chlorowanej wody.
- Ogłupiałaś do reszty?! – jęknął pretensjonalnie Isaac wchodząc do sypialni z Lydią na rękach.
- Nie – zachichotała – musiałam się ochłodzić…
- Serio, SERIO?! – był zły, ale za razem zszokowany. Dodatkowo Daphne… Ta dziewczyna go zaintrygowała. Szczególnie prosty sposób jakim zachęciła Martin do popełnienia samobójstwa.
- Och, już nie gniewaj się na mnie – położyła rękę na policzku blondyna – słodki jesteś, jak się tak denerwujesz – nie przestawała cicho się śmiać. Nawet gdy Lahey wywrócił oczami kładąc siedemnastolatkę na pościel.
- Dobrej nocy, Lyds – mruknął i zgasił światło.
- Ej! – usiadła, widząc jak wychodzi. Isaac spojrzał na rudzielca wyczekująco – nie zostawiaj mnie samej… Boję się.
- Wjechać do basenu się nie bałaś – prychnął, lecz w ostateczności nieznacznie ułożył się obok.
- A to już inna sprawa – niegramotnie wdrapała się na jego klatkę piersiową, obejmując chłopaka. – Ale nieważne, teraz śpij – ziewnęła, gdy wilkołak westchnął ciężko. I tak spanie z Lydią było lepszą opcją niż konfrontacja z Peterem.
- Dobranoc – pogłaskał ją po głowie. Poczuł się wtedy potrzebny. Koniec końców ocalił jej życie, ale to było ciekawsze uczucie. Jakby znalazł swoje miejsce, może to tylko promile? Jednak żadne z nich nie przejmowało się już żadną troską, ni Daphne, ni Peterem, ni tym że ściekała z nich woda. Po prostu leżeli, czekając na wizytę Morfeusza.
- Kocham cię Jackson, wiesz? – ciszę przerwała Banshee pomrukliwym tonem, lecz Isaac nie mógł słyszeć tej pomyłki. Odleciał trzymając ją przy sobie.  
***
A więc witam z kolejnym rozdziałem! Co mogę powiedzieć na jego temat? W sumie podoba mi się, jest w miarę ciekawy i sceny akcji przewlekają się ze scenami luźniejszymi. Między innymi sceną Stydii. W sumie była ona całkowicie spontaniczna. Ostatnio na Różowych Legginsach (przez Araba i nasz szał tak nazwałyśmy konfę, nie osądzać c;) odbyła się akcja z innym, epickim gościem rozbijającym wazę i tak jakoś wyszło. Odnośnie Teen Wolf - rozdział został napisany zanim obejrzałam odcinek VIII, więc kpią ze mnie, że ja i Jeff coś razem braliśmy. Ok, sory ;-; Ale nieważne. 
Jak Wam się podobało? Jeśli masz opinię, śmiało, wyraź ją ;) Może z tego wyniknąć spam życia.
NO WŁAŚNIE, VAL! A tak całkiem serio, to prawie piszczałam czytając te komentarze. Jeśli teraz też tak zrobicie, to wylecę w orbitę, jesteście wspaniali! 
Także Val, Karo, Alecto o, laski, kocham Was ;**
Nie wiedziałam, że moje opowiadanie może wzbudzić tyle konwersacji. Szczerze mówiąc to zawszę o tym marzyłam. Zawsze chciałam napisać coś, co zmusi ludzi do gadania. Kto nie chciałby być popularny, huh? Ale mniejsza...
Wakacje dobiegają końca i wreszcie będę musiała zrobić jakiś przeskok na piątki, bądź soboty, ponieważ się nie połapię. Zamierzałam dodawać nowości co dwa tygodnie, jednak to chyba nie przejdzie, bo boje się Was potracić, rybki. Ej, fajnie. Będę do Was rybki mówić, lol. 
Jak widzicie szablon się zmienił, podoba się? Bo tworzyłam go sama chyba IV godziny! A właśnie, Julio kochana coś mi się (brzydko powiem) zjebało w css'sie i musiałam resetować, to znaczy zacząć od początku ;c Planowałam dodać szablon dla Ciebie wraz z notką, bo nagłówek już powstał, kod również był napisany do połowy, ale no życie. 
Jeśli lubicie moją grafikę, to proszę, mówcie czego potrzebujecie, z chęcią wykonam szablony na Wasze blogi! #jolo #fejm
I już prawie skończyłam, ale jeszcze muszę zaczepić o dwie, bądź kilka spraw. Wait, przekopię się przez ten spam :)
Alecto o - masz świetną ikonkę, tak właśnie patrzę. Oke, szukam, czego szukać miałam xd
Droga Leneno! 
Ja wiem... Ja wiem, że moja interpunkcja leży, kwiczy i nie wstaje, ale nie potrafię jakoś się tego nauczyć. Czytałam zasady w internetach kwadrylion razy, jednak zawsze coś mi ucieknie, lub gdzieś wstawię niepotrzebny przecinek. Literówki również są moją zmorą, w tym rozdziale może być ich od groma, jednak nie wszystko zauważę. Jestem tylko człowiekiem. Mimo to dziękuję za zwracanie na to uwagi, to ważne aby wytykać błędy. No i hejt to nie był, ponieważ:
a) To nawet nie była krytyka.
b) Nie użyłaś słów, spłoń, jesteś hujowa, umrzyj, bez sensu (bez uzasadnienia) itp.
Także to było jedynie zwrócenie uwagi na moje, jednak liczne błędy. Jak już powiedziałam - nikt nie jest nieomylny ;)
Za obszerny komentarz bardzo, baaaardzo, ale to baaaaaaaaa*pół roku później*aaaardzo dziękuję. Uwielbiam takie czytać - im więcej, tym lepiej. Ja już tak po prostu mam. Min. długość rozdziałów o tym mówi. I jeszcze wspomnę, że dobrze główkujesz, kochanie i Sherlock mógłby Ci buty czyścić. Serio, rozgryzłaś mnie po części, ale nie powiem, w którym momencie. #sorrynotsorry #buhahah
I liczba komentarzy również mną wstrząsnęła. WOW. Jeszcze raz, uwielbiam Was!
Charpentier - to dla Ciebie:
1. Piszesz sama te początki, czy są one cytatami z książki, jeśli cytaty, to z czego? - Początki piszę sama. Dziś się akurat nie pojawił, ponieważ "Maskarada" to planowany jeden rozdział, ale podzielony na części. Wyobrażacie sobie - rozdział = XX stron w wordzie?! Ale odnośnie pytania. Piszę je nie tyle z własnych obserwacji, bo często się z nimi nie zgadzam. Staram się pisać je na podstawie tego, co przeżyła Laura i piszę je z jej punktu widzenia. Także niestety, nie czerpie nic z książki. Chociaż wiele cytatów się tamtędy przewlecze.
2. Czy planujesz gorące sceny? Hehehe, if you known what i mean. - I to jest ten problem. Kochani, ja mam lat szesnaście, nie osiemnaście, jestem nie tyle niedoświadczona, co nie znam się na pisaniu czegoś takiego. Jakoś bawi mnie typowo fanfickowe "mieszanie soków" oraz ciągłe pytania "czy jesteś gotowa?". Nie potrafię i już. Także nie opiszę stosunku seksualnego, ale jeden bądź dwa na sto procent się pojawią. Zapewne zauważyliście już wiele podtekstów w tym kierunku, jestem tylko nastolatką, bitch! xd Ale opisu nie będzie. 
3. Ktoś uczył cię tworzenia filmów, czy jesteś samoukiem? - Filmiki, grafika, pisanie - w każdej z tych dziedzin jestem samoukiem. Po prostu pościągałam programy, pobiłam się z nimi i teraz na pstryknięcie palcem tworzą co chcę ;) 
4. Można zamówić u ciebie szablon? Bo w spamie widziałam zamówienie. - Pewnie, jeśli chcesz, możesz złożyć zamówienie i tak nie mam życia. 
Także chyba skończyłam, nie chyba, a na pewno. Co do rozdziału następnego, będzie on końcem części pierwszej "Darkness". Nie planuj jednak przerw między odcinkami.
Sooooł...
DO OGLĄDACZY TW:
Cieszycie się na ten odcinek?! Nie byłabym sobą gdybym nie przeczytała opini na filmwebie i zaczęłam piszczeć. Serio. NIE BĘDZIE MALII ZA DUŻO! BĘDZIE STYDIA! UMARŁAM! AAAAA!
Niestety nie miałam możliwości obejrzenia w nocy, bo znów Heri, takie życie ;) 
NA SAM KONIEC, CHYBA ŻE MACIE MNIE DOŚĆ
A) POWSTANIE II CZĘŚĆ DARKNESS.
B) JEŚLI MACIE FOLLOW OD ARIANY GRANDE NA TT TO @zzose PROSI O POMOC W UZYSKANIU FOLLOW ;)
C) ZAPRASZAM NA ŚWIETNE BLOGI (oba mają moje szablony, muhhahahha)
 NO! Teraz skończyłam. Dziś co prawda nie ma filmiku, ale za tydzień pojawi się kolejna Stydia ;)
Czekam na spam i już moment, wbijam do Was, bo nie zrobiłam tego wczoraj.
Pozdrawiam (szczególnie Jaspera) i zapraszam do czytania, komentowania, obserwowania!
xx
@YourLittleBoo1

PS: Dziękuję za wsparcie, w sumie opowiadanie piszę dla siebie, dla satysfakcji, ale jak zobaczyłam, że się tak spodobało, to... (Karo, dzięki za ratunek słowem xd) uroniłam jedną, perfekcyjną łezkę szczęścia. 

Powiem Wam, że szczerze ją uwielbiam ;)
Powodzenia z komentarzem, Aga! xx

wtorek, 12 sierpnia 2014

Rozdział VIII "Maskarada" cz.I

Rozdział dedykuję Blance Blance, ponieważ natchnęła mnie z pierwszą sceną ;)
Bale mają długą tradycję i swój schemat. Począwszy od wystawnego bufetu i drogiego wina, skończywszy na budzącej niesmak, bądź respekt intrydze. Każdy jest inny, gdyż organizatorowie chcą ukazać swą oryginalność, pozycję. Mamy wiele rodzajów bali, lecz w tym świecie najpopularniejszym stała się tak zwana maskarada. Co gorsza, udział w niej biorą wszyscy, bez pełnej tego świadomości i tańczą do muzyki granej przez orkiestrę każdego dnia. W jakim momencie ów bal może dobiec końca?
Gdy „pan i władca” wykrzyczy dość. Lecz kiedy do tego dojdzie? - nie wie nikt, bowiem nikt nie ma pojęcia, że „panem i władcą” nie jest dyrygent, a osoba trzecia, czasem i ofiara intrygi…
L.M.
***
                Niebo tamtego wieczoru było prawie bezchmurne, a słońce chylące się ku zachodowi wciąż grzało, rzucając złotawy blask na Beacon Hills. Ptaki powoli przestawały nucić swoje ostatnie piosenki pozostawiając świerszczom wolne pole do popisu. Aura była malownicza, niczym z ilustracji jakiejś bezsensownej książeczki dla niesprawnych umysłowo mówiącej o tym, że życie jest jak kwiat.  Przynajmniej tak sądził rozjuszony Stiles, który nie mógł znaleźć sobie miejsca na kanapie. Bez przerwy poprawiał koszulkę, grzebał w kieszeniach, a myślami uciekał jak najdalej. Nie było już odwrotu, chciał załatwić tę sprawę jak najszybciej. Dostać się do prosektorium i zrobić kilka zdjęć, które miały zadecydować o wszystkim – żaden problem, oczywiście dla niego. Lecz chłopaka drażnił fakt, że w rzeczonym momencie został wręcz zmuszony do czekania na ciotkę, której tak swoją drogą nie znosił.
Jego zdenerwowanie zauważył John, wertujący jakieś papiery przy stole. Przez chwilę przyglądał się synowi unosząc obie brwi do góry i zastanawiał się co może być powodem takiego zachowania Stilesa. Wybiera się na imprezę, przecież nic w tym stresującego – mruknął sam do siebie w myślach, a im więcej o tym rozkminał, tym więcej miał wątpliwości i kolejnych pomysłów.
Z cichym westchnieniem przysiadł na fotelu i nie przestawał wlepiać w nastolatka zaciekawionego spojrzenia. Nie bardzo wiedział jak zacząć, lecz chciał wiedzieć co go trapi.
- O co chodzi? – odchrząknął Stiles starając się wyglądać na rozluźnionego. Oparł się o kanapę, niczym typowy, wyluzowany podrywacz z amerykańskich filmów, ale tak nie wyglądał. Wręcz przeciwnie, prezentował się co najmniej żałośnie, dlatego właśnie John parsknął.
- Nie wiem, ty mi powiedz – szeryf zakrył usta dłonią, aby głośnie się nie roześmiać. – coś jest nie tak, prawda? Czymś się martwisz. – stwierdził poważniejąc. Umiał przejrzeć syna, jednak nie zawsze.
- Nie, skąd ten pomysł? – palnął może zbyt szybko. Miał rzucić prosto w oczy Johna, iż zamierza się włamać do prawie pustego szpitala i zrobić sekcje zwłok kilkunastu, a po tych czterech dniach już dwudziestu paru ciał?!
Zgadza się. Potwór zaatakował znów i znów, lecz nie w nocy. Wybierał zupełnie przypadkowe ofiary i bawił się nimi. Nikt nie przeżył konfrontacji z monstrum, nikt prócz Laury Mulligan – jego najlepszej przyjaciółki.
- Przecież widzę – mężczyzna posłał nastolatkowi pokrzepiający uśmiech. Na chwilę oboje zamilkli – randka? – zapytał. To było jego pierwsze podejrzenie. Stiles natomiast zareagował gromkim śmiechem.
- Oczywiście – sarknął – Scott jest taki seksowny w tych swoich różowych legginsach – udał rozmarzonego, ale gdy pan Stilisnki otworzył oczy szerzej chłopak jęknął ze sztuczną boleścią – żartuję! – pokiwał głową, jakby było to oczywiste. Było.
- Nie, w porządku – John zaczął się wybraniać – jeśli jesteś gejem…
- Tato! – teraz jego jęk był szczery, a mężczyzna oberwał poduszką – nie będę z tobą rozmawiał o…
- Jesteś gejem?
- Wychodzę, pozdrów Carly! – jak powiedział, tak też zrobił. Podniósł się na równe nogi, chwycił w dłoń czarną maskę, bo przyjęcie było maskaradą, i ruszył w stronę drzwi. Tam wyminął ciotkę, która właśnie weszła i bez zbędnych słów wsiadł do Jeepa.
Szeryf przeniósł wzrok na wysoką brunetkę. Była wręcz anemicznie chuda i blada. Czuć było od niej zapach drogich perfum, a wymalowana twarz spajała się ze strojnym ubiorem. W jednej dłoni trzymała czerwoną, lakierowaną torebkę ze złoceniami, a drugą ujmowała rączkę dziecka. Maluch mógł mieć z trzy lata, był po prostu rozkoszny. Z tymi ogromnymi, piwnymi oczętami i czupryną zmierzchwionych, ciemnych włosów. John uśmiechnął się pod nosem patrząc na chłopca. Był podobny do Claudii, a tym samym do Stilesa.
- Wychowanie dziecka – odezwała się na dzień dobry Carly wodząc wzrokiem za odjeżdżającym autem. – wiedziałam, że będzie sprawiał problemy.
- Witaj, Carly – mruknął mężczyzna witając się z siostrą żony. – miło cię widzieć – uśmiech, który wymalował się na twarzy Johna nie miał w sobie ni grama szczerości.
***
Malinowy błyszczyk po raz ostatni został nałożony na ponętne wargi, a ich właścicielka zacmokała rozprowadzając kosmetyk. Następny był tusz, który przesmyknął się po długich rzęsach, one natomiast oprawiały duże, zielone oczy wyrażające więcej niż tysiąc słów.
 Tęczówki nastolatki błyszczały bowiem szczególnym blaskiem, przemawiały w różny sposób do różnych postaci, dając różne znaki. Przeważnie jej spojrzenie było zimne, obojętne, bądź karcące. Tak mierzyła świat dookoła, w głównej mierze w szkole. Jednak rzadziej wyrażały pełnie bólu, żałość, dla kontrastu – rozbawienie oraz cień współczucia. Lecz liczność emocji zależała od siły relacji. Dziewczyna bowiem okalała się grubą otoczką, ukrywając czułe i kruche wnętrze, skarb można by rzec, przed obcymi. Nawet rodzice, kuzynka i przyjaciele nie poznali wnętrza Lydii Martin – rudowłosej, niewysokiej siedemnastolatki, która umiejętnie przebierała w maskach. Tamtego jednak wieczoru założyła prawdziwy plastik, przepasając się tasiemką wokół głowy. Okrycie wchodziło w odcień brudnego różu, kąpanego w złocie. Od boków wysuwały się przyklejone również białe pióra, które mogły mieć niecałe pół metra długości. O to chodziło – o wzbudzenie kontrowersji. Tego samego koloru, co maska była i jej niedługa, seksowna sukienka bez ramiączek, kończąca się przed kolanem. Lydia nie mogłaby obejść się rzecz jasna bez złotych szpilek i prostownicy. Pozwalała opadać kosmykom za pas równą kaskadą. Prezentowała się kusząca, lecz w granicach dobrego smaku.
Dokonując ostatnich poprawek nie zauważyła jak do pokoju wchodzi smukła postać, wygładzając czarną kreację z głębokim dekoltem. Maska brunetki była inna – teatralna. Zasłaniała całą twarz, posiadała dwie dziurki na oczy i została jakby specjalnie dla Daphne przygotowana. Wyglądała dość przerażająco, szczególnie dlatego, iż mimika odlanej twarzy nie emanowała ciepłem, raczej miała w sobie coś depresyjnego, pod innym kątem przerażającego, a zarazem niebezpiecznego, sadystycznego. Była biała, robiona na porcelanową, a usta zostały muśnięte u dołu czerwienią.
Lydia wzdrygnęła się lekko, wpatrując w kuzynkę, poczuła że przechodzi ją zimny, nieprzyjemny dreszcz zwiastujący coś złego. Wyłapywała złą energię, litry złej energii. Jakby coś nią szargało mówiąc: „Uciekaj, wiej, nie obracaj się za siebie!”. Przełknęła ślinę siląc się na delikatny uśmiech.
- Wyglądasz… - zaczęła, lecz szukała odpowiedniego słowa. Głosiki w jej głowie szeptały „przerażająco, okropnie, skręca mnie!”, lecz Martin palnęła krótkie, nieznaczne „wow”. Jak przez długi czas czuła się zrelaksowana w towarzystwie Walsh, tak wtedy dopadł ją nurtujący dyskomfort.
- Tylko „wow”? – Daphne uniosła jedną brew zdejmując maskę. Jej ciemne oczy świdrowały Banshee bardziej niż zwykle, co Lydię okropnie drażniło. – Ty wyglądasz wręcz olśniewająco! Który pan będzie towarzyszył tak pięknej pani? – posłała kuzynce znaczący uśmieszek ujmując ramę siedzenia, zajmowanego przez rudzielca. Wtedy rysy ich obu odbijały się w lustrze toaletki.
Lydia przyjrzała się dokładnie temu obrazkowi. Miała wrażenie, jakby włosy Daphne siwiały, z czasem wypadały. Później jej twarz… zrobiła się szara, martwa, pokryta zmarszczkami. Oddech brunetki smagał jej szyję, był ciężki, nienaturalnie powolny. Później poczuła jak długie, kościste palce głaszczą umalowane policzki, dotyk Walsh parzył, zostawiała po sobie ślady w postaci szram sączących krew. I skóra Lydii przybrała dziwny kolor. Stała się porcelanowa, niczym ta maska. Nastolatka nie dostrzegła nic prócz bieli i czerwieni, zamaczała się w nicości, a gdy ponownie zrobiło się widno nie wyglądała już jak Lydia Martin. Wyglądała jak ona, jak Laura Mulligan, tyle że powstała z ognia. Cała była ogniem. Gdy nerwowo zacisnęła powieki przeobraziła się w ciemność. Sam mrok, a na jej szyi widniał ten wisior, lecz instynktownie go ujmując stała się jasnością. Promieniała blaskiem, który z czasem przerodził się w czerwoną osokę. Była krwią. Po prostu. Momentalnie jej tętno przyspieszyło, mrugała zbyt szybko, starając się wybudzić z dziwnego stanu. Udało się. Spostrzegła swoje i oblicze, i zwyczajne oblicze Daphne, po czym odetchnęła z ulgą. Niepewnie obróciła głowę, lecz ku zdziwieniu zielonookiej kuzynka nie była sobą. Była porcelanową figurą, której ciało okalała czarna suknia z muślinu. Wstrzymała oddech znów spoglądając w lustro. Zamarła. Również stała się porcelaną, a jej kreacja odnosiła się do granatu. Podobnie jak pokój Martin ukształtował się w  niezmierzoną, białą pustkę. Ze zwierciadła powoli zaczęły wydostawać się cienie. Okalały całe pomieszczenie powtarzając niezrozumiałe słowa w kolejnych językach. Było ich kilkanaście, może kilkadzieścia, kilkadziesiąt. Lydia nie miała pojęcia. Nie wiedziała. Miała jedynie świadomość tego, że jeśli zacznie krzyczeć wszystko wróci do normy. Tak też zrobiła, uchyliła usta i wydała z siebie pisk, jęk, wrzask. Zwał, jak zwał ale był definicją czystego bólu, strachu… Śmierci. Z czasem fajans zaczął pękać. Na twarzy Daphne, jej twarzy, postaci znikały łkając, wracały do lustra, a wtedy i ona pękła, pozwalając powiekom opaść.
- Lydia! – zawołała Daphne potrząsając kuzynką – Lydia, do cholery! – wyglądała na zdenerwowaną, przerażoną, jednak grała. Musiała sprawiać wrażenie nieświadomej, aby Banshee nie dowiedziała się o niczym.
- Laura Mulligan – wyszeptała mimowolnie rudowłosa, a brunetka zamarła. Pozamiatane – pomyślała. Przecież dziewczyna i tak wiedziała już za wiele.
- Co z nią? – mimo wszystko Daphne starała się wciąż stwarzać pozory.
- To ty! – niespodziewanie rudzielec wybuchł. Martin odepchnęła kuzynkę podnosząc się na równe nogi  - to twoja wina! Jesteś jakimś voodo, prawda?! – nie ważyła słów. Działała w amoku rzucając maskę w kąt. Nie liczyła się z tym, że Daphne może ją skrzywdzić. Po prostu musiała wiedzieć. Ta natomiast tylko wywróciła oczami. Zaczyna się – jęknęła w duchu. Lydia w tym momencie wyrzuciła wszystko z szafki i cisnęła w kuzynkę pismem.
                - Psychiatryk?! – nie mogła opanować nerwów, gdy brunetka oglądała ze znudzeniem swoje paznokcie. Czekała aż Banshee się wywrzeszczy, aby móc przejść do rzeczy. – Czego chcesz? Powiedz, czego chcesz? – warknęła wystawiając pilniczek, niczym miecz w jej stronę. Walsh nie wytrzymała i wybuchła gromkim śmiechem.
                - Przepraszam, ale możemy już zakończyć tę parodię? – oparła się o ścianę.
                - Ty jesteś jakaś popaprana! – Martin nie mogła zrozumieć tej reakcji.
                - I mówi to osoba, która słyszy głosy – Daphne uśmiechnęła się kpiąco przeczesując włosy dłonią.
                - Wiesz? Wiesz o wszystkim, prawda?! O Scott’cie, Dereku, Isaacu, Peterze, o mnie… Boże… - Lydia zaczęła chodzić po pokoju, a brązowooka przytaknęła.
                - To prawda – odparła – przez ten nadnaturalny szajs byłam w psychiatryku. Nie chciałam żebyś uważała mnie za świra, dlatego nic nie powiedziałam – skłamała. Mówiła perfidnie nieprawdę, nie jąkając się nawet. Miała tę śpiewkę idealnie przećwiczoną. Przecież była Daphne Walsh, zawsze posiadała plan „B”. – Ja po prostu… - przełknęła głośno ślinę. – bałam się…
                - To wszystko? – emocje rudej opadły. Musiała wziąć kilka głębokich oddechów i się zastanowić. Powinna jej zaufać? Wahała się, lecz przed oczami nastolatki zatańczyły te minione chwile spędzone z kuzynką. Nie potrafiła zaprzepaścić kilkunastu lat przyjaźni. Nagle szepty zamilkły. Pojawił się jeden, słodki głos Daphne mówiący „Chodź do mnie, Lyds, chodź, będzie jak dawniej…”. Martin nie miała już złych przeczuć, lecz gdy wykonała kolejny ruch, czyli przytuliła Daphne usłyszała słowa przysięgi. Obiecała śmierć potwora – skąd mogła wiedzieć iż w jego ramionach się znajduje
***
                - Zaparkuję, lećcie beze mnie – powiedział Stiles wychodząc z samochodu. Chciał jeszcze ustalić ze Scottem kilka rzeczy, ale tak by Laura nie usłyszała ni słówka.
                Stali już przed willą Martinów, zabawa trwała w najlepsze więc mieli moment na wymienienie paru słów. Ponadto na dworze zrobiło się chłodniej oraz ciemniej, dochodziła dziesiąta, więc nastolatkowie z pewnością pochłaniali ju kolejne promile.
                - Dołączcie do mnie – rzuciła Laura chcąc wysiąść z drugiej strony, a przyjaciele tylko przytaknęli. Zaczęli po raz kolejny, szeptem przedstawiać sobie wzajemnie cały plan. Dobrze, nie był najlepszy, ale mógł wypalić! W końcu nie ma złych planów, można je po prostu źle wykonać.
                O dziwo Mulligan słyszała kawałki ich rozmowy. Jakby fakt, że mówią ciszej nie stanowił problemu. Marszcząc czoło wyłapała „prosektorium”, „tamta noc”, „bestia” oraz swoje własne imię. Zawahała się i nie opuściła pojazdu. Zawładnęła nią czyta ciekawość więc osunęła się przed tylne siedzenia, na ziemię i pochyliła, co w granatowej, obcisłej sukience okazało się ogromnym wyczynem. Schowała maskę, torebkę i siebie próbując skupić wszelkie zmysły na konwersacji chłopaków.
Przymknęła powieki, wzięła głęboki oddech, oblizała usta… W tym momencie w głowie Laury zawirowało. Do jej uszu dostał się dźwięk głosu Isaaca okręcającego Sally Branson – szkolną ździrę, przeraźliwe dudnienie jakiejś popularnej piosenki, krzyki, wrzaski. Słyszała wyraźniej, a to powodowało pulsowanie czaski, niczym mózg obijający się on nią. Musiała momentalnie ująć skronie, aby głowa nie wybuchła. Lecz nie tyle słuch rozpraszał siedemnastolatkę. O jej nozdrza obijało się tysiące woni. Perfumy, pot, chlor, jedzenie, posadzka Jeepa. To ją przygniatało. Laura poczuła się maleńka, pogrążona w bólu. Zbyt mocno się skoncentrowała. Kolejny zapach i za razem smak – krew. Znała go doskonale, jednak wtedy był szczególnie wyrazisty. Każda drobinka, atom czerwonej osoki pobudzał najmniejsze komórki Laury do życia. Odniosła wrażenie, iż robi się wszechmocna, jakby późna pora, blask miliarda gwiazd oraz życiodajny płyn wzmacniały w niej żądze. Żądze czego? Zapragnęła więcej. Odczuwała wszystko mocniej. Zacisnęła powieki ściślej rozkoszując się chwilą. Ten smak, on eksplodował rozlewając się po podniebieniu, dziąsła zaświerzbiły, a łopatki i krzyże zapiekły, lecz i to pieczenie okazało się przyjemne. Szatynka chciała aby ktoś ją dotykał w tamtym momencie, aby czyjeś silne dłonie smyknęły po jej nagim ciele. Zapragnęła intymności, czegoś zakazanego. Fantazjując cichutko jęknęła, a wtedy… Magiczną chwilę przerwał warkot silnika i zatrzaśnięcie drzwi. Laura otworzyła oczy i do niej dotarło, iż nie ma już odwrotu. Ujęła opuszkiem poprzegryzaną do krwi wargę, spoglądając ukradkiem za okno. Kierowali się do szpitala, Stiles jechał dość niespokojnie, choć Laura nie miała pojęcia dlaczego może wyczuć jego nerwy. Mimo wszystko milczała, nie chcąc zdradzić swojej obecności.
Po piętnastu, może dwudziestu minutach znaleźli się na parkingu. Było tam ciemno, pusto i strasznie, a chłopak stawał się coraz bardziej rozdrażniony. Bał się. Tyle wywnioskowała.
- Co tu robimy? – odezwała się wreszcie, a syn szeryfa aż krzyknął. Jego tętno przyspieszyło, podskoczył na siedzeniu chwytając się za serce. – Wybacz, nie chciałam cię wystraszyć, po prostu mi powiedz dlaczego tu jesteśmy…
- Laura – odparł dopiero po chwili, gdy udało mu się zebrać myśli. Już od samego początku plan zaczął się sypać. -  Skąd się wzięłaś?!
- Wiesz, gdy mamusia i tatuś mają chcicę… - sarknęła całkowicie poważnym tonem, a Stiles wywrócił teatralnie oczami. Nie bardzo wiedział co powinien uczynić. Nie mógł uświadomić Laury. Wyzwałaby go od świrów, lecz nie mógł również po raz kolejny jej okłamać. Wziął więc głęboki oddech i wyszedł z samochodu. Została jeszcze kwestia ile ona sama zdążyła sobie ubzdurać.
- Gdzie idziemy? – zapytała nastolatka otwierając drzwiczki.
- Ty nigdzie, poczekaj na mnie w aucie – odparł pospiesznie, zamykając je.
- Stiles! – krzyknęła, znów siłując się z klamką.
- Wybacz – znów to zrobił, po czym tylko westchnął obracając się na pięcie. Zakluczył Jeepa zostawiając Mulligan samą.
Wtem poczuł jak po ciele przelatuje zimny dreszcz. Jeśli bał się wcześniej, to wtedy był przerażony. Ręce siedemnastolatka trzęsły się w kieszeniach, lecz nie na tym się skupiał. Jego myśli znów uciekały do Laury, bądź prędzej do tego, jak daleko będzie musiał się posunąć, aby chronić ją przed anaturalnym światem. Dziewczyna była dla Stilesa jak siostra, kochał ją. Tak, mógł to z miejsca stwierdzić. Kochał Laurę, kochał Scotta, ale w ów momencie poczuł się za nią odpowiedzialny. Nie zrozumiał tego uczucia, odniósł wrażenie jakby musiał zrobić wszystko, by nastolatce nic się nie stało.
Ona natomiast siedziała w fotelu naburmuszona, z rękoma założonymi na piersiach. Owszem, miała pełną świadomość tego, iż najzwyczajniej w świecie szpiegowała przyjaciela. Mogła spodziewać się takiej, bądź podobnej reakcji, jednak była zbyt ciekawa. Wtedy również dumna, aby odpuścić.
- Stiles, cholera! – krzyczała szarpiąc za klamkę, na próżno.
Po raz kolejny jęknęła ze zrezygnowaniem i uderzyła tyłem głowy o oparcie. Laura odetchnęła ciężko, rozglądając się po samochodzie. Zastanawiała się jak mogłaby wyjść i pobiec za brunetem, ale za razem nie wiedziała też po kiego… Bo niby co miała do jego spraw? Mogli mieć przed sobą sekrety. Byli tylko najlepszymi przyjaciółmi, nie małżeństwem, do jasnej ciasnej, ale wścibskość z czasem zdominowała wszystko inne. Martwiła się. Tak. Troszczyła, bo pusty szpital nocą może być… Nawiedzony? Prędko jednak odepchnęła od siebie niedorzeczne myśli. Sprowadzały się bowiem do pamiętnego dnia, czegoś o czym wolała zapomnieć.
Trzaskając dłonią o drzwi po raz kolejny poczuła jak łamie się długi, muśnięty czerwonym lakierem paznokieć.
- Szlag – zaklęła pod nosem odgryzając jego cząstkę. Normalnie by się zdenerwowała. Zapewne. Lubiła swoje paznokcie i je, i ich malowanie, ale w rzeczonym momencie miała na głowie kwadrylion ważniejszych spraw i tak przyćmionych przez Stilea. Chęć towarzyszenia mu okazała się zbyt silna. Jeszcze nigdy nie chciała być blisko chłopaka tak, jak było to możliwe. Byleby nie szedł sam.
Rozmyślając nad tym spostrzegła o co uderzyła opuszkiem. Gałka. zważywszy na to, iż Jeep miał swoje lata okna nie otwierały się automatycznie. Laura uśmiechnęła się więc szatańsko i zabrała za odsuwanie szyby.
- Dobre sobie, chłopcze – zachichotała pod nosem i wygramoliła się przez okno. Niestety sukienka ograniczała ruchy dziewczyny. Łupnęła prosto na kostkę brukową zdzierając kolano. Laura mimo wszystko nie chciała odpuścić. Pozbierała się, otrzepała, odrzuciła pukle ciemnych włosów na łopatki i biorąc obcasy w ręce pobiegła za przyjacielem.
Stiles znajdował się równo przed tylnym wejściem do szpitala, skostniałą drżącą dłonią ujął klamkę, gdy Laura podbiegła. W pewnym momencie poczuła fale stresu. Jego stresu. Im więcej o nim myślała, tym bardziej utożsamiała się z jego osobą, te niezdecydowanie… Nie, ona była w stu procentach pewna, iż pójdzie za nastolatkiem na koniec świata. Syn szeryfa natomiast nie wiedział, czy dobrze robi.
- Miałaś siedzieć w aucie – szepnął pretensjonalnie, lecz nie na nią nie spojrzał, za to Laura pożerała wzrokiem jego profil. Starała się dojść do tego, co planują, bądź prędzej planuje zrobić – na próżno.
- Kpisz ze mnie? Wiesz, że nie znoszę małych przestrzeni – wywróciła oczami widząc jak się waha, ułożyła dłoń na ręce Stilesa i sama pchnęła wejście, które przez wiek zaskrzypiało. Wtedy brunet wlepił w przyjaciółkę zirytowane spojrzenie, ale nie mógł przez cały czas jej zbywać, musiał wreszcie wymyślić kolejną bajeczkę pod tytułem: dlaczego znaleźliśmy się w tak przerażającym miejscu po zmroku.
Całkowita ciemność przeszywała korytarze, zielonkawe ściany wydawały się wtedy zupełnie białe, bądź szare kontrastując z mrokiem. Świeżo wypastowana podłoga odbijała blask półpełnego księżyca rzucając nim na wszelkie strony. Mimo wszystko jego światło ginęło w czerni. Było ciemno, głucho i zimno. Niczym w kostnicy. Na domiar złego w powietrzu unosił się typowo szpitalny zapach leków, mieszając się ze środkami dezynfekującymi.
Nastolatka odniosła wrażenie, iż znajduje się w samym środku jakiegoś całkowicie niestrasznego horroru dla dwunastolatek. Lecz co innego oglądać – co innego poczuć na własnej skórze. Ona poczuła, a dla efektu włoski na rękach stanęły dęba. Mulligan przełknęła głośno ślinę, mocniej ściskając dłoń Stilesa, jakby jego obecność mogła odstraszyć wszelkie demony niczym sól i egzorcyzm. Nie mogła, ale z pewnością Laura stała się pewniejsza.
                Momentalnie spojrzeli po sobie, Stilesowi zrobiło się odrobine głupio. Nie z powodu dotyku dziewczyny, skądże znowu! Po prostu żałował, iż nie może usiąść teraz gdzieś w kącie i opowiedzieć przyjaciółce o wszystkim – dosłownie. Miał dość okłamywania jej, a w ciągu tego tygodnia zrobił to przynajmniej kilkanaście razy. Podobnie czuł się Scott, a nawet Melissa. Wszyscy woleliby, aby Laura wdepnęła wreszcie w ów bagno, ale każdy bał się reakcji nastolatki. W tej kwestii obchodzono się z niebieskooką jak z jajkiem, w szczególności robiła to pani McCall, bowiem jako jedyna wiedziała o wyrywkach z pamiętnika i o tym, jak naprawdę zginęła Tracey.
                - Tata poprosił mnie o sprawdzenie ciał zamordowanych w ostatnim czasie – szepnął włączając latarkę. Strumień światła rozjaśnił drogę, przez co wyglądała dziesięć razy straszniej.
                - Dlaczego? – mruknęła pod nosem ciągnąc się za Stilesem. Szedł w stronę prosektorium starając się nie zrobić zbędnego hałasu. – Przecież jest szeryfem, nie mógł…?
                - Odsunięto go od sprawy, ale myśli, że ma plan – wtedy coś łupnęło więc oboje obrócili się gorączkowo. Łoskot dochodził z sąsiedniego korytarza. Ktoś tam był… Nastolatek ułożył palec na ustach i stawiał kolejne kroki ściskając mocno rękę Laury. Ta natomiast ujmowała wysokie buty dziękując samej sobie w myślach, iż zdjęła je jeszcze przed wejściem do szpitala. Bez nich była od chłopaka niższa przynajmniej o połowę głowy. Nie zadawała więcej pytań, ten trzask ją przestraszył. Znaleźli się przecież nielegalnie w czyszczonym szpitalu. Obiekt monitorowany, do cholery! Stiles debilu! – pomyślała, lecz milczała. Rzuciłaby się za nim w ogień, podobnie miała rzecz jasna ze Scottem, lecz McCalla tam nie było.
                Podchodząc do mosiężnych, metalowych drzwi wstrzymała oddech. Nastolatek wyciągnął z kieszeni klucz, który Scott ukradł Melissie i przekręcił go w zamku. Z pomieszczenia spłynęła na nich fala jeszcze zimniejszego i bardziej śmierdzącego powietrza. Ale Laura znała ów zapach zbyt dobrze. Jakby już kiedyś się z nim spotkała. Skąd mogła wiedzieć, że czuje swoje własne ofiary.
                - Poczekaj tu na mnie – powiedział Stiles prawie bezgłośnie, a szatynka ścisnęła jego rękę mocniej i pokręciła przecząco głową. Chłopak również się bał, lecz musiał okiełznać nerwy, aby stać się dla niej podporą, choćby na ten moment.
                - Lau, proszę – wyrwał dłoń z jej żelaznego chwytu i znalazł się w środku.
                Rozejrzał się po pokoiku wyłamując palce. Przeniósł wzrok na liczne szufladki w ścianie, musiał odsunąć choć jedną i obejrzeć ciało. Martwe. Zmuszał samego siebie, aby sięgnąć po trupa, lecz oddech przyspieszył, momentalnie ruchy Stilesa stały się niegramotne i niezdarne, wiedział że wolałby tego nie widzieć, ale taka była konieczność. Zagryzając poliki od środka zrobił to, po prostu wysunął pierwszego nieboszczyka.
                Okazała się nim młoda dziewczyna, musiała być blondynką, bo jasne kosmyki nasączyły się krwią. Miała puste oczy, zalane tym samym, czerwonym płynem i szarawy odcień skóry. Wyraz jej twarzy sprawiał, że Stiles miał ochotę wyjść i nie wracać tam nigdy więcej. W jednej chwili spoglądając na Margaret – bo takie imię nosiła, dostrzegł siebie na jej miejscu. Wzdrygnął się. Póki potwór był na wolności, nikt nie mógł czuć się bezpieczny.
                Otrząsając się z transu spowodowanego jej wzrokiem zmierzył dokładnie sylwetkę, po czym zmarszczył brwi. Kim był morderca? Wilkołaki nie zabijały w sposób tak… tak ludzki a za razem zwierzęcy. Rany powinna wyrządzić istota, która postradała zmysły. TO musiało mieć długie, bądź półdługie paznokcie, ostre kły oraz niezmierzoną żądze krwi.
                Wampir – pomyślał, ale skarcił się w duchu. Dobra, w wilkołaki uwierzył, ba! Sam naprowadził Scotta na likantropie, lecz wampiry?! Niedorzeczne. Popadając w zamysł nie mógł dosłyszeć jak do pomieszczenia po cichu wchodzi Laura, stając za nim.
                Nastolatkę przeszła fala gorąca. Mimo minusowej temperatury panującej w prosektorium, ona odniosła wrażenie, iż płonie żywym ogniem. To działo się tak szybko.
Dostrzegła jej twarz, jeszcze wyrażającą jakiekolwiek emocje. To jak postać od kostek do ud i od nadgarstków do ramion pokryta żyłami wbija długie, czerwone paznokcie w jej szyję. Jak włosy, sięgające za pas kleją się od krwi, jak potwór dokładnie wysysa całą egzystencje dziewczyny, wcześniej pozbawiając ją duszy jednym spojrzeniem i dotykiem. Wzdrygnęła się. Zbyt wiele fantastycznych książek. Nie widziała bowiem twarzy potwora, uznała go za chorego psychicznie człowieka. Nie nienormalnego – zagubionego. Fascynowało ją to, podsycało ciekawość, a za razem niepokój. Dlatego właśnie powoli, ze wstrzymanym oddechem podeszła do Stilesa.
Ujęła dłonią jego szyję, osuwając kawałek koszulki. Działała niczym w amoku. Chciała mu pokazać, co udało się wywnioskować. Dlatego właśnie przejechała długim, czerwonym paznokciem po karku. Nie raniła go. Wisior tego nie chciał…
Serce chłopaka zabiło szybciej. Nie miał pojęcia, co Laura robi. Ona w sumie też nie wiedziała.
- Najpierw wbito pazury w jej szyję. Morderca czekał na odpowiedni moment, moment gdy puls będzie przerażająco prędki. Gdy tak się stało delikatnie i dokładnie wypruł tę żyłę – szepnęła pokazując naczynie krwionośne wystające ze zmasakrowanej sylwetki blondynki.
Stiles zamrugał szybciej. Nie mógł zrozumieć działań przyjaciółki.
- Później spijał jej krew, nie roniąc ni kropli, pobudzając szaleństwo. Następnie wpił się w resztę, pozostawiając ślady zębów oraz tak zwane w kryminale „mordercze malinki”. Bawił się półmartwą ofiarą, dał nadzieję, lecz następnie uświadomił, że jest ona matką głupich. Zabił ją, bo tego chciał…
                Laura odsunęła się od Stilinskiego na kilka centymetrów i uśmiechnęła niewinnie. Wyjęła z jego kieszeni aparat cyfrowy robiąc zdjęcia ran. Przecież skoro John o nie prosił… Stiles natomiast sterczał niczym kołek mierząc ją od stóp do głów.
                - Kryminalne zagadki Miami, Sherlock, Supernatural, to uczy życia – szturchnęła przyjaciela unosząc obie brwi. – W porządku, nie jestem psycholem – wywróciła oczami, a on przytaknął.
                - Po prostu stąd chodźmy… - mruknął. Wciąż bacznie ją obserwował, przez chwilę pomyślał, że to Laura mogłaby pozabijać tych ludzi, ale w ostateczności odrzucił od siebie te myśli. Ona?! Jego Laura miałaby kogoś skrzywdzić?!
                Nie zauważył bowiem, że Margaret ściska w dłoni skrawek koszulki. Jego koszulki, w której Mulligan wróciła do domu ostatniego wieczoru…
***
Miami, dwa lata wcześniej…
Młoda kobieta rzucała się po ścianach budynków powodując tym niemałe zamieszanie. Starała się wyrwać, uciec i nigdy tam nie wracać, lecz nie potrafiła.
Miała po prostu dość. Pierwszy raz od sześciuset lat zapragnęła wolności, choćby minimalnego powrotu czegoś, co było. Nienawidziła tego, nienawidziła bycia Illuminatos tak bardzo, gdyż to ją niszczyło.
Powiadają, iż nieśmiertelność nie jest darem, a przeznaczeniem, które należy wypełnić. Daphne zgadzała się z tymi słowami w stu procentach. Tyle że… Wolała zaprzepaścić wszystko, rzucić się z ruin wiekowego obserwatorium i skończyć ze sobą, niż kolejne dekady uganiać się za czymś niezniszczalnym. Walsh bowiem nie była człowiekiem. Nigdy. Została stworzona do jednego celu – aby zabić. Nie miała rodziny, nie miała dzieciństwa… Dlaczego? Ponieważ we wszechświecie musi panować równowaga. Tak po prostu jest. Każdy ma swój cień, swoją ciemną stronę. Słońce księżyc, mrok światło, hałas ciszę, złość spokój, a Illuminatos Mortui. Bo gdy doszło do powstania Kamienia Filozoficznego powstała i kobieta, dla której jedynym celem było przywrócenie naturalnej równowagi. Nikt nie pomyślał, iż Daphne Walsh zacznie czuć…
- Puśćcie mnie! Puśćcie! – wydzierała się w niebogłosy. Starała się uciec, ale nagle cała siła z niej uleciała. Jakby słońce przestało zrzucać na brunetkę pukle mocy. Przestało. Nikt nie miał pojęcia, że to dlatego zaszyło się za chmurami. Nie chciało oglądać kolejnego upadku swej córki.
- Jasne, jasne panienko – powiedział rosły mężczyzna ujmujący ją pod ramię. Nie robił sobie nic z krzyków Daphne, zupełnie jak drugi najemna. Oboje byli pracownikami ośrodka, do którego ją wysyłano.
- Ona tu wróci! Rozumiecie?! Jestem wam potrzebna, ale nie chcę… - nie mogła ułożyć pełnego zdania. Zachłysnęła się własną śliną i kopiąc jednego z osiłków spowodowała chwilowe oswobodzenie. Zaczęła biec. Walsh zamarzyło się wpadnięcie pod jakieś auto, ale za każdym razem jej nadprzyrodzona siła odpychała brunetkę na boki. Wyglądało to tak, jakby sama z siebie uderzała o kolejne ścianki kamienic wąskiej uliczki.
- Zwariowała – skomentowała jakaś kobieta wychylająca się przez okno. Wyciągnęła komórkę i nagrała zajście, czego Daphne nie mogła dostrzec. Już nie, ponieważ potraktowano ją paralizatorem, a następnie ubrano kaftan bezpieczeństwa. Zamknęli brązowooką w furgonetce zabierając ją do miejsca, w którym nie powinna nikogo skrzywdzić. Dokładnie… Pokój bez drzwi i okien.

***
 

Witam, witam, witam!
Mamy wtorek, mamy i rozdział, więc proszę bardzo - czytajcie!
Muszę powiedzieć szczerze, że sama nie czytam swoich opowiadań. Po prostu przelecę po wordzie szukając błędów (nie zawsze je wyłapię) i olewam. Ostatnimi czasy postanowiłam to zmienić i przeczytać, co udało mi się stworzyć. Ej, podoba mi się to! Nie tyle styl, co zarys historii. No i Wasze komentarze. Kurwełkę, czytałam je wszystkie i lałam ze śmiechu, piszczałam, a w ostateczności się poryczałam. Zważywszy na to, że nie jestem zbyt ckliwa, to coś dzikiego. Koniec końców żyję w Polsce, Polska to dziki kraj. Mniejsza. Chodzi o to, że jeszcze nigdy nie czytałam tylu miłych słów na swój temat! Dostałam odrobinę pytań i tak dalej...
I teraz to rozstrzygniemy.
Czy nie mogę dodawać rozdziałów częściej - myślę, że raz w tygodniu jest odpowiednio, nie macie mnie dość. Ale jeśli chcecie mogę zmienić tok na na przykład hmm, wtorek i sama nie wiem... Sobotę? Choć mogłabym się nie wyrobić z terminami, więc zostańmy przy wtorkach.
Jednak... Już wkrótce szkoła *wrzask radości* i tak jakby oddaję internety w ręce rodziców. Muszę się mocno przyłożyć w tym roku. Więc... Gdybym następny rozdział dodała w piątek i już później w same piątki? Chcecie część drugą "Maskarady" w piątek?
Jak robię akapity - no normalnie ;) Piszę w wordzie więc zwyczajnie tabem, a na blogspocie walnę kilka spacji ;)
Skąd umiem tak świetnie pisać...
I to jest szerszy temat...
Zależy co dla kogo jest świetne. Osobiście uważam, że mój styl nie jest paskudny, ale nie jest też mistrzowski. Musiałam dużo ćwiczyć, aby znaleźć się tu gdzie jestem. Nie sądzę, abym umiała pisać wybitnie, to co tworzę jest przeciętne i znam wiele lepszych blogerek, dla przykładu moja przyjaciółka Karolina, która niestety rzuciła blogosferę. Jest tego na pęczki, lecz nie chcę wyróżniać. 
Jednak najbardziej bawi mnie to, że miałabym dać komuś korki z pisania. Wiem, że to tak na żarty, żebym poczuła się "och" i "ach", ale gdybym zinterpretowała to dosłownie odpowiedziałabym, że nie da się dać korków z pisania. To kwestia wyrobienia ręki. Piszę od ponad roku i nie ma dnia, żebym nie napisała choć krótkiego shota. Albo nie pisała w "Kosmatych" - heheh, nieważne, Deanette ii te sprawy.
Moją jedyną radą jest - ćwiczenie czyni mistrza! 
Ja również dopiero rozwijam i poznaję swoje możliwości. 
Odnośnie samego "Darkness". 
Mogę zapytać?
Mój blog, zapytam!
Chcecie część II tego opowiadania?
Otóż, zawszę gdy zaczynam pisać coś nowego wymyślam początek i koniec, a w trakcie powstaje środek. Także wiem doskonale jak zakończy się część pierwsza, ale powstała możliwość małej zmiany i pytam już teraz: Chcielibyście przeczytać część II?
Teraz bardziej rzeczowo... Zbliżamy się do końca części pierwszej "a", którą będzie rozdział dziesiąty.
Czyli:
10 rozdziałów = podczęść części piewszej.
Szykuję następne 10, które napiszę na 110 procent, ale urodził się pomysł kolejnej podczęści, w sumie całej części i chcę wiedzieć, czy wytrzymacie ;)
Podsumowując - zmęczyłam was?
No i mniej męcząco - zapraszam do komentowania i oglądania, bo ostatnio zaczęłam bawić się z programem (Sony Vegas - kolejna odpowiedź) i wychodzą cuda cudeńka ;)
  

POZDRAWIAM SERDECZNIE I DZIĘKUJĘ ZA POŚWIĘCONY CZAS
@YourLittleBoo1
xx