czwartek, 29 maja 2014

Rozdział II "Walsh"

Życie nie jest sprawiedliwe. Po prostu. Nie i już. Choćbyśmy się starali, nie mam pojęcia jak bardzo, ono zawsze szykuje niespodzianki, które przeważnie zmuszają ludzi do zadawania pytań „dlaczego ja?”, „co znów zrobiłem nie tak?”. Nic. Odpowiedź prosta, lakoniczna, zwyczajne nic, ale jak bardzo potrafi zszokować. Otóż, to nie ty rozdajesz karty, możesz być co najwyżej graczem, podejmującym się rozgrywki, której zasad nie zna nikt. Nawet jeśli posiądziesz potęgę, moc, nie widzisz całej planszy, ewentualnie jakiś jej skrawek. Nie opiszesz ów historii, bo nie znasz szczegółów. Próbuj, miej nadzieję… Ona matką głupich, lecz co nam pozostaje bez niej? Dlaczego mam pogodzić się z rzeczywistością gdy znów wszystko się sypie? Nie potrafię złapać każdego kawałka z osobna. Posiadam bowiem tylko dwie ręce i nimi mogę ująć jedną całość.
Dokładnie, po raz kolejny coś zaczęło iść w nieodpowiednim kierunku. A ja – mała ja, ruszyłam naprzeciw światu, całkowicie wbrew ludziom, bo musiałam. To mnie wyżera. Nieświadomość. Ale jak mam pomóc, skoro nie znam szczegółów? Przecież to one właśnie tworzą pełny kształt.
***
            Tłuszcz skwierczał radośnie na patelni, wtórowały mu odgłos gotującej się wody, świergot ptaków przedostający się do pomieszczenia przez otwarte okno, a nawet nucone wersy jakiejś piosenki z lat osiemdziesiątych, może jeszcze siedemdziesiątych, o której istnieniu „dzisiejsza młodzież” nie miała zielonego pojęcia.
Nie ona. Siedemnastolatka krzątająca się po kuchni doskonale wiedziała kto był wykonawcą, w jakim roku nuta została wydana, znała także kilka coverów. Wiedziała praktycznie wszystko, bo na takiej właśnie muzyce została wychowana. Gust muzyczny zaliczał się to jednej z wielu rzeczy, którymi Laura zaraziła się od matki. Była wdzięczna Tracey za to, że spłynął po niej szał na gwiazdeczki dwudziestego pierwszego wieku, nie piszczała widząc artykuły w gazetach plotkarskich, pominąwszy już sam fakt, iż przewijały się przez ręce dziewczyny jedynie w szkole, bądź na osiedlu. Jakoś tak nieczęsto podzielała pasje koleżanek. Zamykała się w swoim świecie, co nie oznacza rzecz jasna, że była całkowitą samotniczką. Miała kilka przyjaciółek, dwóch, trzech przyjaciół, w klasie także nie wytykano jej palcami. Ceniła sobie po prostu prywatność oraz czas na przemyślenia, więc może właśnie to zadecydowało o wewnętrznym spokoju panny Mulligan i jej delikatnych reakcjach na wszystko dookoła. I w owym momencie oddała się kontemplacjom. Musiała przecież mieć jakiś plan na dalsze życie. Owszem, dostała prawie dwa lata aby móc się ustatkować, lecz w szaleństwie dokumentów i natłoku przeglądania rzeczy osobistych mamy, całkiem zapomniała o sobie i o tym co dalej z nią. Zabawne, nawet gdy planowała skupić się na własnej egzystencji wszystko sprowadzało się do zmarłej.  
Laura wzdychając ciężko przełożyła jajecznicę na talerz i potraktowała ją keczupem. Zalała również kawę obserwując dokładnie jak wrzątek rozlewa się po porcelanowym kubku rozpuszczając proszek, od którego powoli się uzależniała. Lubiła gorycz napoju, z początku także to, iż przywracał jej energię. Po kilku miesiącach niestety nie czuła różnicy i pijała kofeinę z przyzwyczajenia. Nie sypiała po nocach, wierciła się z boku na bok, dlatego właśnie kawa została okrzyknięta przez nastolatkę „małym zbawieniem ludzkości”, a takiego właśnie ożywienia potrzebował ktoś, dla kogo Laura postanowiła upichcić śniadanie.
Stawiając na stole talerz, kubeczek oraz układając sztućce uśmiechnęła się pod nosem. Była z siebie co najmniej dumna, bo rzadko kiedy robiła cokolwiek dla innych z dobrej woli. Nazywała się samolubną, rozpieszczoną jedynaczką, co nie mijało się z prawdą. Owszem, wychowała się bez rodzeństwa, jak i bez ojca, o którego nawet nie pytała. Uważała ów wiedzę za zbędną. Czy słusznie? Nie chciała tego roztrząsać, wolała skupić pełną uwagę na szortach zdobiących jej nogi, a ubrała je ponieważ wysoka temperatura w Californii różniła się diametralnie od angielskiego chłodu.
- Wybieramy się na plażę? – walkę z prującym się materiałem przerwał nastolatce męski głos. Momentalnie podniosła wzrok, którym dokładnie zbadała umięśnioną sylwetkę przyjaciela, a na jej ustach wymalował się kpiący uśmieszek. Prawie identyczny do beztroskiej mimiki twarzy bruneta.
- Hej, wytrzeźwiałeś? – jak oparzona wstała z blatu i zarzuciła ręce na szyję Scotta, który zaśmiał się radośnie. Także objął ją w pasie pozwalając aby tułów dziewczyny przykleił się wręcz do jego nagiej klatki piersiowej.
- Powiedzmy, dręczy mnie kac morderca – odparł i uwolnił się z żelaznego uścisku. Laura momentalnie posadziła go na krześle podając do ręki widelec.
- Nie dziwię się. Ile promili musiało skłonić tak idealnie ułożonego chłopca mamusi do striptizu? – poruszyła zabawnie brwiami podczas zadawania pytania retorycznego. Znów klapnęła na swoje poprzednie miejsce napierając dłońmi o parapet.
Kuchnia McCallów nie była mała, lecz do ogromnych także nie należała. Została urządzona w ciepłych, radosnych kolorach i sprawiała wrażenie doprawdy przytulnej. Wszystko miało tam swoje miejsce.
- Ile dawek energetów zmusiło do wstania przed dziesiątą największego śpiocha w całym stanie? – również posłał jej spojrzenie pełne wigoru pochłaniając kolejne kęsy.
- Już o mnie się nie martw. Od teraz będę cię budzić choćby o siódmej, Scotty – uśmiechnęła się szeroko. Tym samym delikatnie i podtekstowo poinformowała nastolatka o swoich problemach ze snem. Nie zrozumiał, był zbyt pochłonięty przez kaca i dudnienie w uszach. Głośna muzyka robiła swoje, w szczególności gdy słuchał jej wilkołak – istota o wyostrzonych zmysłach.
- A więc poproszę około siódmej piętnaście – wziął łyk gorzkiego napoju siorbiąc. Na Laurze nie robiło to zbyt wielkiego wrażenia. Znała Scotta od zawszę, przyzwyczaiła się do jego zachowań, nawet drobnostek.
- W porządku? czy ty aby na pewno dobrze się czujesz? – założyła nogę na nogę dokładnie zaznaczając każde słowo. Jej akcent różnił się od akcentów pozostałych. Wychowała się w Anglii i wysławiała niczym rodowita Brytyjka, którą koniec końców była.
- Nie, czuję się okropnie – wywrócił oczami – ale od poniedziałku zaczynam sportowe lato. Treningi lacrosse’a, trochę biegania, może siatkówka plażowa – przetarł dłonią twarz – żyć nie umierać – dodał ze sztucznym entuzjazmem.
- Mówisz o tym brutalnym sporcie? – zmarszczyła brwi – czekaj, nie siedzisz przypadkiem na ławce rezerwowych? – była bardzo w tyle jeśli chodziło o ostatnie wydarzenia Beacon Hills, powinna wiedzieć. Może właśnie ta świadomość zapewniłaby ludziom bezpieczeństwo.
- Lau, słońce – ukazał szereg białych zębów wykrzywiając wargi ku niebu – zostałem kapitanem drużyny.
Szatynka uchyliła szerzej oczy. Nie raz i nie dwa widziała zmagania przyjaciela z piłką, nie był w tym dobry. Bez ogródek. Był okropny. Nie chciała mu tego mówić, zawsze hardo dopingowała i jego, i Stilesa, zakładała opatrunki na zbite kolana, miała w gotowości numer do Melissy, aby tylko chłopcy nie stracili życia podczas zabawy z kijem. Taka informacja nieźle zbiła ją z tropu. Owszem, oboje się wyrobili. Nie widziała ich od dwóch lat, miała okazję podziwiać obojga w stanie upojenia alkoholowego, tylko przez chwilkę, lecz wtedy, przy jajecznicy Scott prezentował się dobrze, nawet bardzo dobrze.
Jej rozmyślenia znów przerwał dźwięk czyjegoś głosu. Tym razem należał do kobiety, dokładniej matki chłopaka, która wtaszczyła do kuchni dwie torby wypełnione po brzegi artykułami spożywczymi.
- Śpiąca królewna już wstała? – prychnęła, a panna Mulligan odebrała z rąk brunetki zakupy układając je na szafkach.
- Dzień dobry, mamo – przywitał się spuszczając wzrok.
- Dobry tylko w teorii mój drogi – posłała synowi wyraz twarzy pełen nieprawdziwej boleści – mam nadzieję, że wymyśliłeś sobie karę – założyła ręce na piersi. Nie wypraszała Laury do salonu bądź na zewnątrz. Uważała, iż dziewczyna powinna wiedzieć. Co przecież stało na przeszkodzie?
- Umm… - zawiesił się biorąc kolejny łyk kawy.
- Zero Stilesa? – zmrużyła oczy, a młody McCall aż się opluł.
- Nie, proszę! Zrobię wszystko! – mimo wilczej natury nadal był tylko siedemnastolatkiem, rządził nim nie tyle księżyc, co matka. Nie mógł jej pozwolić na coś takiego, nie mógł ograniczyć spotkań z kimś, z kim był zżyty jak z bratem.
- Kajasz się, czas zapisać ten dzień, nie ważne – westchnęła i usiadła naprzeciw niego. Dziewczyna milczała, nie wypadało protestować wraz ze Scottem – zaufałam ci, wyjechałam mając nadzieję, że zastanę dom w takim stanie, w jakim go zostawiłam. Co mam z tobą zrobić, hm?
On również odpuścił sobie zbędne komentarze. Miała rację, nadszarpnął jej zaufanie, nie chciał tracić go całkowicie, nie chciał tracić kontaktu z Melissą.
- Porządki ogródkowe – rzuciła po chwili zastanowienia – tak, porządki. I zabierasz Laurę ze sobą na treningi! – zrobiła znaczącą minę, a nastolatkowe spojrzeli po sobie.
- Z całym szacunkiem, ale nie jestem fanką sportu – wtrąciła szeptem.
- Będziesz go pilnowała, kochanie – wstała przenosząc wzrok na nią – i żadnych protestów. To postanowione. Grabie są w szopce, taczka też, możesz zacząć od teraz, ja idę do pracy – znów wzięła głęboki oddech zarzucając torebkę na ramię. Mamrotała coś jeszcze pod nosem. Nie lubiła dawać szlabanów, nie lubiła męczyć Scotta, nie lubiła obarczać go obowiązkami, lecz wtedy jakieś konsekwencje musiał wyciągnąć. To było zbyt wiele, a kara i tak nie należała do najdłuższych i najuciążliwszych.
***
Promienie jeszcze czerwcowego słońca odbijały się od dokładnie wypastowanych paneli, padały także na szklany blat ławy, czasem błysnęły w okolicach kredensu. Można rzecz, iż wypełniły cały salon urządzony w nowoczesnym, wystawnym stylu.
Plazmowy telewizor wyświetlał obraz jednego z popularnych kanałów muzycznych, a z głośników rozbrzmiewały dźwięki letniego hitu. Do nich zgrabnie poruszała się postać, której rude loki powiewały pod wpływem gwałtownych ruchów. Dziewczyna przestawiała po kolei wszystkie figurki, kwiatki, a nawet fotele, aby tylko przygotować dom na przyjazd gościa. Lydia planowała bowiem spotkanie z kuzynką już od wielu miesięcy. Uzgodniły, że te wakacje spędzą w Beacon Hills, a w następne to panna Martin odwiedzi Miami, czyli miejsce zamieszkania Daphne – bo takie imię nosiła. Przyjaźniły się. Tak, często wydzwaniały do siebie po nocach, pisały sms’y, przez co płaciły kosmiczne rachunki. Jednak ani jednej, ani drugiej to nie przeszkadzało. Miały przecież pieniądze, mogły pozwolić sobie na szaleństwa. I tym razem dysponowały setkami pomysłów pod tytułem "jak odchudzić portfel rodziców". Cóż, takie sprawy stały na porządku dziennym Lydii, tuż obok walki o życie, lecz w to ostatnie nie zamierzała wprowadzać Daphne. Nie i już. Zbyt mocno zależało jej na kuzynce.
Z początkiem reklam siedemnastolatka ściszyła telewizor, co okazało się idealnym ruchem. Właśnie w rzeczonym momencie po posiadłości rozniósł się donośny dźwięk dzwonka do drzwi. Rudzielec rozejrzał się nerwowo po pokoju. Miała pewne wątpliwości, przecież była perfekcjonistką! Odkładając jednak nerwy na bok ruszyła pędem do drzwi, jeszcze raz przejrzała się w lustrze, które wisiało w przedsionku i poprawiła sukienkę. Ujęła klamkę biorąc trzy głębokie oddechy, a na jej twarzy momentalnie wymalował się uśmiech.
- Lydia! – zawołała wysoka, brunetka, której malinowe usta wygięły się w górę. Prędko objęła pannę Martin i obrzuciła pocałunkami.
- Daphne! – Lydia nie była jej dłużna w powitaniach. Obie wydawały się takie beztroskie. Lecz w głowie zielonookiej wymalowało się pytanie. Dlaczego Walsh zniknęła na tak długo? Bo prawdą było, iż na pół roku urwał im się kontakt. Instynkt, który posiadła stając się banshee nagle ją ostrzegł, ale nadal nie wiedziała przed czym. Coś miało się wydarzyć, czuła to całą sobą. Nie mogła niestety dojrzeć dokumentu, który pałętał się w podręcznym plecaku Daphne – wypisu ze szpitala. Szpitala psychiatrycznego.
***
- Musi gdzieś tu być do cholery! – jęknął mężczyzna przewracając do góry dnem kolejną szafkę pełną papierków, zdjęć oraz pamiątek. Odkąd powrócił do żywych coraz gorzej radził sobie z poukładaniem niektórych spraw. Między innymi tego, że to teraz jego siostrzeniec – Derek Hale "sprawował władzę" i to on ustanawiał reguły, tym samym trzymał pod kluczem wszystkie, istotne rzeczy, można by rzec artefakty. Ale od początku…
Gdy łowcy podpalili posiadłość rodziny, Peter spłonął wraz z innymi jej członkami, również wilkołakami. Może niezupełnie. Jemu jako jedynemu udało się ujść z życiem, niestety odniósł liczne obrażenia, był poparzony, przez kilka lat zachowywał się niczym roślina, aby tylko móc w odpowiednim momencie zaatakować. Udało mu się, został przywódcą, jednak kolejne wydarzenia doprowadziły do śmierci mężczyzny i ponownego zmartwychwstania. Stał się niestety, może stety tylko betą i dołączył do stada swojego krewniaka. Nie oznaczało to rzecz jasna, iż popierał jego metody, Derek jednak był tak przystosowany, zahartowany, że bezproblemowo puszczał mimo uszu „konstruktywną krytykę” wuja, bo przecież to on rządził, to on wiedział wszystko najlepiej. Właśnie podobne zachowania doprowadzały do kolejnych sprzeczek, a nawet zażartych kłótni. Panowie Hale mieli w sobie właśnie tę iskrę, która powodowała iż nigdy nie dawali za wygraną. W szczególności sobie nawzajem.
- Dlaczego w tym wraku nic nie ma?! –warknął znów, miał cichą nadzieję, że któryś z nieudaczników należących do stada usłyszy, na próżno.
Z jakiej racji nazywał ich tak nie inaczej? Otóż sprawa była prosta. Alfa przemieniał w wilkołaki nastolatków z problemami, zwykłe dzieciaki, które były na tyle wymęczone przez życie, że likantropia zostawała ich ostatnią deską ratunku. Dla Petera okazało się to co najmniej żałosne. Przynajmniej wciąż mieszkali w szczątkach spalonej willi! Tak, odnowiono posiadłość, ale w niewielkim stopniu. Sentymenty. Na nieszczęście szatyna nie dotyczyły one zdjęć. Musiał się najwidoczniej wszystkich pozbyć.
- Nie powinno cię tu być – gdy tylko usłyszał ten głos obrócił się podnosząc z kucek. Zlustrował wzrokiem postać blondyna, którego usta zarysowały się w cienką linię i prychnął pod nosem.
- Isaac – wywrócił teatralnie oczyma – czy doprawdy Derek nie ma jaj w stopniu nasyłania na mnie dzieci?
- Nie mam ochoty na dyskusję, Pet, po prostu stąd wyjdź i daj nam spokój – mięśnie jego twarzy były spięte. Mówił powoli i spokojnie.
- Jakby ci to umknęło – wysyczał przez zęby i stanął twarzą w twarz z nastolatkiem – należę do tego stada – jego oczy błysnęły błękitem, a Lahey poczuł paraliżujący strach. Nie musiał się w to mieszać, mimo wszystko nie tolerował zachowań Petera i może to podkusiło go do wyeksmitowania starszego Hale’a z pokoju. Cóż, od dziecka miał do czynienia z przyjemniaczkami pokroju wuja Dereka. Własny ojciec go bił, za karę zamykał w lodówce. Jak skończył? W piachu. Isaac zostałby sam gdyby nie interwencja alfy. Ocalił go i był mu za to dozgonnie wdzięczny.
- Zostaw chłopaka, Peter nie chcę powtarzać sytuacji z przedwczoraj – w drzwiach stanął wysoki brunet o umięśnionej sylwetce. Miał zmarszczone czoło i niebieskie oczy wlepione prosto w konwersujących ze sobą mężczyzn.
- Derek, miło cię widzieć – szatyn przeniósł wzrok na siostrzeńca i z uśmiechem na ustach podszedł do niego. Isaac korzystając z okazji czmychnął pozwalając im na załatwienie swoich spraw.
- Chciałbym móc powiedzieć to samo – fuknął wymijając go w wejściu – co tu robisz? – pochylił się nad bałaganem i ujął w dłonie plik kartek badając natarczywym spojrzeniem każdą z osobna.
- Szukam – odrzekł Peter starając się opanować. Miał ochotę zacząć krzyczeć. Spokój i Lahey’a i Dereka doprowadzał go do szewskiej pasji.
- Dokładniej – Schował stertę „śmieci” do szafki.
- Fotografii – mężczyzna znalazł się równo za siostrzeńcem, który ponaglił ruchem ręki – starej, bardzo, muszę znaleźć album prababki, w porządku? – jęknął. Miał dość gierek, choć gdy wygrywał… Mniejsza.
- Spłonął – powiedział brunet obojętnie, wzruszył ramionami dla tła.
- Na pewno? Na sto dziesięć procent? – otworzył szerzej oczy.
- Dlaczego miałbym cię okłamywać? – jego twarz nadal nie wyrażała żadnych emocji. To jeszcze bardziej podsyciło Petera który wyszedł trzaskając drzwiami.
Derek tylko westchnął i wsłuchał się w kroki odchodzącego wilkołaka, po czym podszedł do wielkiej, wiktoriańskiej biblioteczki. Stamtąd wyciągnął grubą książkę z napisem „Worek Kości”, zaczął wertować strony, a z między nich kolejno wypadały czarno – białe zdjęcia. To był doskonały pomysł, przecież Peter nie szukałby tak ważnych rzeczy, o ile one cokolwiek znaczyły, w powieści Stephena Kinga.
Mężczyzna pozbierał pamiątki układając z nich stosik. Na samej górze znalazła się fotografia kobiety. Miała długie, ciemne włosy, tęczówki w podobnym odcieniu, pełne usta oraz ten zadziorny uśmiech. Jej sylwetkę opływała dziewiętnastowieczna kreacja z białego muślinu, a głowę zdobił kapelusz. U samego dołu widniał napis, już starty, mało kto go dostrzegał…
Daphne Walsh, Warm Springs, 1866
***
            Było już późno, pełny księżyc ozdobił niebo dając wszelkim, mrocznym stworzeniom nocy wolne pole do popisu. Za oknem dało się słyszeć świerszcze, od czasu do czasu pojedyncze auta, lecz nic poza tym. Natomiast w pokoju na pierwszym piętrze domu McCallów panowało zupełne przeciwieństwo milczenia. Trójka przyjaciół, mimo godziny drugiej nad ranem przekrzykiwała się nawzajem. Nikt nie mógł dojść do słowa, dokładniej ani Laura, ani Scott nie mieli prawa głosu. Lecz nie przeszkadzała im bezsensowna paplanina Stilesa. Mówił i mówił, jakby nie brakło mu śliny, jakby nie wystarczało mu mielenie językiem przez całe popołudnie i wieczór. Nie, w nocy także on wcinał się w każde słowo, bo to ON  musiał zdać Laurze relację z ostatnich, dwóch lat.
            - Hej – dziewczyna położyła rękę na jego ramieniu – zapowietrzysz się – patrzyła na nastolatka poważnie, po czym znów wszyscy wybuchli śmiechem.
            - Skrótowo, mamy tu niezły Meksyk – podsumował Scott. Rzecz jasna nie opowiedzieli jej o istotach naturalnych, ominęli zwinnie ten fakt. Nawet nie zasłonili okien, mieli nadzieję, że i tym razem wilkołak powstrzyma przemianę. Słusznie.
            - A więc… Ty jesteś wszechzaczepistym kapitanem drużyny – wskazała na McCalla, siedzącego na skraju łóżka, przytaknął – ty nadal szalejesz za Lydią Martin, która nie wie o twoim istnieniu w mniejszym stopniu – przeniosła palec na Stilinskiego, a on skinął głową – ty spotykałeś się z dziewczyną która cię rzuciła, ale nadal coś do niej czujesz – znów się zgodzili – Padalec - Jackson wyjechał i zostawił rudą na pastwę Stilesa – niepewnie gestykulowała, gdy chłopcy odpowiadali twierdząco. – O. Mój. Boże – zagryzła wargę starając się znów nie parsknąć.
            - Szaleństwo – szepnął Stiles i rozłożył się na posłaniu. Znajdowali się w sypialni Melissy, gdyż ta odstąpiła Laurze pokój, deklarując że sama będzie spała na kanapie.
            Scott już miał coś powiedzieć, ale zadzwonił telefon. Od niechcenia wywlókł się z pomieszczenia i poszedł odebrać. Kto do jasnej ciasnej wydzwania po północy – mruczał pod nosem, ale w ostateczności zostawił ich samych.
            Laura obróciła się więc w twarzą do drugiego przyjaciela i dokładnie zmierzyła jego oblicze wzrokiem. Wyprzystojniał, nie był już tym samym chłopcem, w jego przejrzystych, piwnych tęczówkach dało dostrzec się coś, czego szatynka nie potrafiła nazwać. Skrywał coś, odpuścił, nie opowiedział, czuła to, była więcej niż pewna.
            - Ummm, wybacz za wczoraj – przerwał wreszcie krępującą ciszę, która jej w ogóle nie przeszkadzałam.
            - Za co? – posłała mu niewyraźny uśmiech.
            - Za całą akcję, byłem pijany – przeczesał włosy dłonią i odetchnął ciężko.
            - Daj spokój, ja też się tak zachowuje gdy jestem pod wpływem – wywróciła oczami, a Stiles wlepił w nią to przeszywające spojrzenie. – no dobra, nie zachowuję – mruknęła, a on nie przestawał – dobra, nie piję! – warknęła, a chłopak zaczął się śmiać – Kpisz ze mnie – udała obrażoną i obróciła się na bok okrywając kołdrą.
            - Może troszkę, Lau – zdjął z niej przykrycie, ale przerwał im Scott.
            - Ojciec cię wykończy jeśli zaraz nie zjawisz się w domu – zacytował Johna – mamy drugą, wiesz?
            - Była dopiero dziesiąta… - zmarszczył brwi i podniósł się do pionu.
            - Witaj lato! – zaśmiała się Laura wystawiając rękę spod pierzyny.
            - Dobra ludzie, ja się zmywam, widzimy się w poniedziałek, dobranoc – rzucił i jak oparzony zbiegł po schodach.
            - Ja też mówię słodkich snów – szepnął Scott, na co nastolatka mu pokiwała i rozłożyła się wygodniej. Nawet nie zorientowała się kiedy zasnęła.
***
Światło księżyca muskało jej twarz, drażniło, dlatego wierciła się niespokojnie. Rozkopywała pościel, pochrapywała, nie potrafiła znaleźć sobie miejsca. Do czasu… Promienie odbiły się od naszyjnika Laury, rozświetliły cały pokój, a wtedy zamarła. Ułożyła się na wznak, jej szyja zaczęła parować, aż wreszcie otworzyła oczy. Nie należały do niej, zalały się bowiem czarną pustką…
CDN…
***

A więc witam moich czytelników. Jak widzicie rozdziały pojawiają się rzadko, a komentarze u Was chyba jeszcze rzadziej. No ludziska staram się, ale na koniec roku jestem tak zawalona nauką, że płaczę po nocach z bezsilności. To nie oznacza jednak, iż o Was zapomniałam! Skądże znowu! Ciągle donotowuje do Magicznego Zeszytu kolejne wątki, postaci oraz dopisuję sceny. Niestety musicie być cierpliwi. Dopiero niedawno udało mi się chwycić komputer i coś naskrobać. Co mogę powiedzieć? Nie podoba mi się ten rozdział, jest dziwny. Ale wszystko w swoim czasie. Może się wydawać, że akcja pędzi, ale to taki początkowy natłok. W trójce już flaczki itd, a w czwórce troszkę zwolnimy. Przeskakując do postaci Laury. Nie martwcie się, nie czeka jej żywot wszechzajebistej Merysu, choć tak to może wyglądać ;) OCh, kochani co by tu jeszcze...?
Odnośnie waszych opowiadanek OCZEKUJCIE MNIE W NAJBLIŻSZYM CZASIE, BO WSZYSTKO NADRABIAM NA NUDNYCH LEKCJACH! Mówię, czytam wszystko, ale nie mam czasu komentować. Co postaram się zmienić.
Dodam w sekrecie, iż na III nie będzie trzeba długo czekać ;)
Pls, nie opuszczajcie mnie...
@YourLittleBoo1

sobota, 24 maja 2014

Uwaga

Moi drodzy parafianie. Dziś wygłoszę wam kazanie...
A więc. Jestem sobie na telefonie i mogę pisać błędnie. Chodzi mi tylko o tę małą informacje. Mianowicie. Ostatnimi czasy coraz rzadziej tu bywam. Nie mówię, staram się w miarę możliwości ale robi się coraz cieplej, a o dziwo mnie także potrzeba troszkę kontaktów ze światem. Dodatkowo poprawiam wszelkie zagrożenia. Jeśli już coś robię to czytam dwa blogi, prędzej nadrabiam. Blog o klaroline i o takich wilczkach. Rozdział dodam dziś, może jutro, może w tygodniu. Obiecać mogę tylko komentarze na tych blogach. Pisać nie przestanę bo mam wielkie plany co do tej historii. Wszystko czeka na opisanie w magicznym zeszycie. Także ten... Spamować mi w zakładcę gdyż większy problem jest z zostawianiem opinii aniżeli samym pochłanianiem tekstu. Zdradzę w sekrecie, że czytam Blog każdej, komentującej.
Do jutra/dzisiaj/jakiegokolwiek dnia tygodnia 
Xx
YourLittleWolf
Btw. Chcecie zobaczyć coś z planów? ZAPRASZAM NA TT
@YourLittleBoo1

sobota, 3 maja 2014

Rozdział I "Kto nie ryzykuje, nie pije toastu."

Rozdział jest dedykowany Lydii, bo tak ;)
"Życie jest czymś na kształt kolejki górskiej. Długa, zawiła trasa, usnuta zakrętami, wzniesieniami, spadkami. Wagonik – czas – pędzi niebezpiecznie, a ty nie potrafisz stwierdzić, kiedy znajdziesz się na dole, a kiedy wzbijesz ponad chmury. Nie wybierasz, czy ma się zatrzymać, czy gnać dalej, niczego nie planujesz, niczego nie równoważysz. Nawet jeśli wcześniej zbadasz ów atrakcję, choćby wzrokiem, bądź na podstawie cudzych opinii – nie jesteś w stanie zaplanować niczego. Zawsze coś cię zaskoczy.
Pytanie brzmi, czy wsiądziesz? Ryzyk – fizyk, kto nie ryzykuje, nie pije toastu, czy jakoś tak. Ponieważ gdy wybierasz wagonik, widzisz kręty tor, nie możesz stwierdzić, że nie wypadniesz, chwila nieuwagi, „bach!”. Leżysz na samym dole i konasz. Do czego zmierzam? Ważne jest, aby umieć odbić się od dna. Powstać niczym feniks z popiołów i ruszyć naprzeciw światu. Nie jesteśmy idealni, możemy udawać, grać, lecz wciąż będziemy tylko i wyłącznie ludźmi. Kruchymi, papierowymi marionetkami szarganymi poprzez gorące płomienie. Kto trzyma zapałki? Najsilniejszy. Ten który przetrwał. A aby przetrwać, potrzebujemy innych, żartobliwie można nazwać to stadem. Jesteśmy od siebie zależni
Ironicznie, nie sądzisz? Ale taka prawda. Ja się o tym przekonałam. Wypełniłam sumiennie każdy z powyższych punktów. Wsiadłam, odjechałam, upadłam, powstałam. A to wszystko w zaledwie rok i jakąś namiastkę następnego.
 Aktualnie czeka mnie rozdrapywanie ran. Zmieniam siebie – swoją egzystencję, która tak na marginesie jest z lekka do kitu. Kończę płacz. Zapominam. Muszę. Nie, ja już nie łkam. Nie mogę. To mnie wyżera. Po co tracić czas na to, co było, skoro przed nosem znajduje się to, co będzie? Koniec końców psycholka zmienia położenie. Kierunek Beacon Hills. Brytyjka znów podbija Californię!"
Pojedyncze promyki słońca wpadały do niewielkiego, przytulnego pomieszczenia przez szparki w bladozielonej żaluzji. Dopełniała się ona bowiem z obiciami krzeseł, a znajdowały się tam tylko dwa, więc najprawdopodobniej dlatego zdobycie identycznych materiałów nie stanowiło żadnego problemu. Albo po prostu tak maleńką liczbę mebli odłączono od kolekcji specjalnie na zamówienie? A może ktoś zwinął te krzesła z któregokolwiek, innego pokoju, tylko po to, aby zgrać je z odcieniem odbijającym się od okien? Nie wiadomo i chyba nikt, nigdy się nie dowie, podobnie jak nikt nie pozna historii szafek, dokładnie trzech, ustawionych na baczność po lewej stronie. Nikt nie pozna historii przestarzałego komputera, choć nie byłoby błędem nazwanie rzeczonego gratu komputerzyskiem, bo jego pracę na bank słyszała przynajmniej połowa korytarza. Meble nie były ważne. W sumie… Nic nie było ważniejsze od rozmów prowadzonych z właścicielką składziku. To właśnie ta, krótkowłosa pani zajmowała jedno z siedzeń i notowała coś natarczywie, namiętnie wręcz w zeszycie. Jednak jeśli nie robiła tego, w zamian mierzyła przenikliwym spojrzenie, swoją rozmówczynię. Kim była? Trafniejsze pytanie – kim obie były? Starsza, przystrzyżona „na chłopca”, nazywała się Jessica Randers. Specjalizowała się w dziedzinie polonistyki, lecz jako drogę życiową obrała pomoc ludziom. Szczęśliwa kociara, mniej szczęśliwa córka – dobrnąwszy do końca można powiedzieć, iż była po prostu psychologiem w centralnym szpitalu w Bradford.
Natomiast druga… Ta również mogła pochwalić się sporą sumką ocalonych żyć. Podobnie - na co dzień pracowała w klinice medycznej, jednak jako lekarz. Po godzinach wychowywała syna, często też jego najlepszego przyjaciela, coś tam upichciła, rzadko obejrzała jakiś program w telewizji – Melissa McCall była po prostu pracującą, samotną matką, której porządek dzienny zrujnował mały wypadek. Oczywiście zależy jak kto interpretuje słowo „mały”. No bo hej, wyobraźmy sobie scenę, w której stoisz po środku kuchni, dostajesz dziwaczny telefon z informacją, iż twoja, najlepsza przyjaciółka z lat studiów nie żyje. Kolorowo? Cóż, dla niej ten dzień okazał się jednym z najgorszych w życiu. Nie potrafiła złapać oddechu, dobrać słów. Bez Tracey nie było Melissy, bez Melissy nie było Tracey. Los sprawił, iż nie mogły widywać się często, lecz ograniczenie spotkań z dwóch miesięcy wakacji, do jednego dnia podczas Wszystkich Świętych?
Właśnie to zdarzenie spowodowało, że kobieta zmarniała, zbledła, ciemnobrązowe loki płowiały z każdym dniem, a błysk w oczach nie był widywany często w przeciwieństwie do sińców pod nimi. Ale mimo wszystko nie poddawała się. Melissa była właśnie tą, która powinna trzymać głowę na karku, nie załamywać się, bo przecież musiała stać jako podpora dla Scotta –swojej pociechy, lecz już nie tylko. Bowiem zaprzysięgła, gdy przyzwyczaiła się do niekomfortowego stanu rzeczy, iż nie spocznie póki nie zapewni jedynej córce zmarłej odpowiedniej opieki. Dokładnie tak! Ta drobna, wyglądająca niepozornie osóbka posiadała przeogromną siłę charakteru i samozaparcie – co gwarantowało wygraną na starcie. Koniec końców nie każdy, pracujący człowiek porzuciłby wszystko bezpośrednio, aby  przegnać połowę świata, mianowicie z Californijskiego miasteczka Beacon Hills, do Angielskiego Bradford, specjalnie dla siedemnastoletniej sieroty. I chyba ów fakt przekonał sędzię, aby przydzielić prawa rodzicielskie nie odległej ciotce od strony stryjka babci dziewczyny, tylko jej - osobie, która o Laurę upomniała się sama.
Co więc robiła w tamtym gabinecie? Otóż, po załatwieniu setek formalności, podpisaniu jeszcze raz tylu dokumentów wreszcie mogła odbyć finałową rozmowę z psychologiem panny Mulligan.
- Czy to wszystko? – Melissa uśmiechnęła się wyczekująco. Miała bowiem ochotę na szybką, bezproblemową podróż i błogi sen.
- Cóż, chciałabym zaczepić o jeszcze jedną sprawę, myślę tu o zdrowiu umysłowym dziewczynki – założyła nogę na nogę i zaczęła szperać w jednej z szuflad.
- Z całym szacunkiem pani Randers, ale znam Laurę od kołyski i nie zauważyłam nic niepokojącego. Kobieta nie odparła nic. Położyła tylko przed rozmówczynią kilka kartek i zachęciła gestem ręki do zbadania tekstu.
- Teraz jest już w porządku pani McKoll…
- McCall – poprawiła i unosząc jedną brew ujęła wyrywki w dłoń.      
- Nieważne – warknęła oburzona Jesicca wywracając oczyma. Nie lubiła gdy ktoś ją poprawiał – chodzi mi to, że gdy sanitariusze wtargnęli do mieszkania było zakluczone. Znaleźli Laurę w kuchni z matką. Nie jest tajemnicą, iż Tracey Mulligan dostała zawału robiąc kolację, dziewczyna chcąc złapać upadającą sylwetkę raniła się delikatnie nożem trzymanym przez matkę.
- A więc co w tym niepokojącego? – odchrząknęła brunetka, nie zaczęła bowiem czytać.
- o kawałki pamiętnika delikwentki. Rozczłonkowane ciała? Zatrzaśnięte drzwi? Owszem, trzymała głowę, ale przymocowaną do reszty – zakpiła, gdy Melissa rozszerzyła usta ze zdziwienia – klucze natomiast miała przy sobie. Dodatkowo widziała COŚ – zaznaczyła ostatnie słowa prychając pod nosem – na szczęście sprawa się ustatkowała. Doszliśmy do wniosku, że to stan pourazowy, prosiłabym, żeby pani nie zaczynała tematu, polecam spalić tę makulaturę, cokolwiek. Lepiej aby Laura nigdy nie wracała do „ataku potwora”. – brunetka zmarszczyła czoło i gniotąc papier wrzuciła go do torebki. Nie uważała, że dziewczyna zwariowała. Nie ona.
Odkąd dowiedziała się, że jej syn raz w miesiącu zmienia się w owłosioną bestię zwaną potocznie wilkołakiem zaczęła inaczej patrzeć na świat. Z pewnością łatwiej jej było pojąc niektóre zachowania Scotta. Zrobiła się bardziej wyrozumiała, jeśli było to w ogóle możliwe ponieważ już przedtem zaliczała się do grona „fajnych mam”. Jednak czasem żałowała, że tamtej nocy nie zapewniła mu lepszej opieki. Gdyby nie wyszedł, gdyby nie dostał się do lasu – nie zostałby ugryziony, bo to właśnie ugryzienie alfy powodowało przemianę bądź śmierć. Wszystko zależało od organizmu. Melissa niektóre sprawy ogarnęła i tak mniej problemowo niż John Stilinski – ojciec najlepszego przyjaciela Scotta. On również wiedział, wiedział iż jego dziecko zadaje się z nieczłowiekiem, który może stać się potworem w jednej chwili, lecz nie musi i chyba właśnie zapewnienia oraz dowody, świadczące o tym, że młody McCall panuje nad sobą, nawet w czasie pełni pozwoliły mu odetchnąć. Tak więc John i Melissa należeli do niewielkiej grupki osób świadomych istnienia wynaturzeń, co więcej akceptowali je. Przecież nie mieli innego wyjścia.
To pomogło kobiecie zrozumieć Laurę. Nigdy nie wiadomo co jeszcze kryje się w mroku, może był to po prostu wilkołak, a resztę sobie najzwyczajniej w świecie ubzdurała? Koniec końców postanowiła nie niszczyć zapisków, ale także nie chciała rozstrzygać dziwnego zjawiska. Z panią Rnders zgadzała się tylko w kwestii, iż Laura powinna solidnie odpocząć od zdarzeń, które miały miejsce w ostatnim roku. I szczerze mówiąc siedemnastolatka była na dobrej ku temu drodze.
Wyglądała jak okaz zdrowia w przeciwieństwie do przemęczonej Melissy. Blade poliki zajęły rumieńce, pełne usta nie były już zaschnięte i poprzegryzane, niebieskie oczy uwolniły się spod warstwy łez, a uśmiech coraz częściej gościł na twarzy wysokiej siedemnastolatki z długimi, gęstymi, włosami w kolorze kasztanu.
Nie tylko wygląd zewnętrzny wracał do normy. Laura z zapłakanej, cichej dziewczyny zmieniła się w wesołą, rozgadaną, ciekawską, młodą kobietę. Przestałą wierzyć w „farmazony”, dla których jeszcze kilka miesięcy temu dałaby sobie głowę odciąć. Wydoroślała.
I właśnie ta, odmieniona Laura Mulligan siedziała na kanapie, w korytarzu przed gabinetem wsłuchując się w dźwięki klasycznego rocka, który dudnił w czarnych słuchawkach. Zastanawiała się nad ciągiem dalszym, bo niby co teraz? Tak, miała Melissę, lecz bała się spojrzeć w oczy Scotta i Stilesa. Kiedyś byli ze sobą blisko. Widywali się co lato, czasem nawet podczas ferii zimowych. Przyjaźnili się, a wypadek niczego nie zmienił. Ona po prostu nie chciała znać ich reakcji. Nie czekała na kondolencje, współczucie. Nie zamierzała rozpamiętywać, mimo że mamę kochała bardzo. Pragnęła iść na przód, a ciągłe wracanie zwyczajnie to uniemożliwiało. Zamierzała rozmawiać z nimi, żartować jak dawniej, tylko czy aby na pewno i oni byli na to przygotowani?
Z kontemplacji wyciągnęło ją zaszarpnięcie za kabelek, obok szatynki bowiem przyklapnęła Melissa wykrzywiając wargi w delikatnym uśmiechu.
- Gotowa? – zapytała, a Laura odpowiedziała skinieniem.
- Nie wykończyła pani ta baba? – mruknęła pod nosem, gdy upewniła się, że Jessica zniknęła za drzwiami.
- Powiedzmy, że mam stalowe nerwy – zachichotała i podniosła się z lekkim westchnieniem – starość nie radość, ale proszę, kochanie, nie mów mi na pani.
- Dobrze – wzruszyła ramionami ujmując uchwyt ogromnej walizki na kółkach, której kwiatowy wzór z pewnością wyróżniał się spośród pozostałych. Laura nabyła ją podczas wycieczki szkolnej, ponieważ zakochała się od pierwszego wejrzenia w błękitnawej barwie przedmiotu. Nastolatka taka już była – porywcza i beztroska. No właśnie, BYŁA.
- Melisso, mogę mieć pytanie? – obie ruszyły raźnym krokiem pragnąc jak najprędzej wydostać się z budynku.
- Ty? Zawszę – pchnęła drzwi obrotowe, które prowadziły na parking. Na całe szczęście składzik pani Randers znajdował się na parterze, przynajmniej nie musiały wbijać się na dwudzieste piętro, kolejny pozytyw zauważony przez Laurę.
- Czy chłopcy…
- Wiedziałam, że o to zapytasz – nie dała nastolatce nawet dokończyć. To było na tyle przewidywalne, że nie musiała – stęsknili się i czekają na ciebie, jak na szpilkach – zatrzymały się przed samochodem – słowo harcerza.
Panna Mulligan odetchnęła w duchu. Dobry znak. Przecież mogło być już tylko lepiej.
***
Zbliżał się późny wieczór. Gwiazdy tuliły do snu Beacon Hills i wszystkich jego mieszkańców. No może niezupełnie. Zaczynały się przecież wakacje! Ten dzień był dniem szczególnym dla licealistów. Oznaczał bowiem wolność od obowiązków szkolnych, chwile wytchnienia nad jeziorem, bądź w ogródku. Każdy chciał uczcić go na swój sposób. Niektórzy wylegiwali się przed komputerem, telewizorem, inni brali w dłonie rowery i wyruszali na szlak przygód, ale największa grupa ludzi zebrała się w domu, z którego muzykę słychać było na przynajmniej kilkanaście kolejnych kilometrów. Wtórowały jej radosne piski, okrzyki, wystrzały korków zamykających butelki szampana. Imprezowicze nie przejmując się niczym wywijali w rytm klubowych dźwięków, nierzadko nawet ich języki „stwierdzały”, iż pora na taniec i łapiąc przypadkową osobę poruszały się zwinnie w jamie ustnej to jednego, to drugiego.
Dokładnie w ten sposób bawili się uczniowie Beacon Hills High, którzy cokolwiek znaczyli. Tym razem to kapitan szkolnej drużyny lacrosse’a został gospodarzem „przyjęcia” - Scott McCall, który niedawno awansował na rzeczony stopień. Bezpośrednio stał się również najpopularniejszym chłopakiem w szkole, co umiejętnie wykorzystał spraszając na domówkę, na dobrą sprawę wszystko, co się ruszało. Dla niego oraz jego przyjaciół impreza posiadała jednakże drugie dno. Udało im się. Co? Udało im się przeżyć. Jakkolwiek mroczne jest ów stwierdzenie, jest także prawdziwe.
W przeciągu ostatnich dwóch lat nastolatek zmienił się nie do poznania. Nie był już chowającym się w cieniu szarakiem – astmatykiem, zyskał ogromną sprawność fizyczną, psychicznie również wydoroślał. I tylko nieliczni wiedzieli, iż w ten sposób wpłynęła na niego przemiana. Musiał pokonać wiele przeciwności, przeskoczyć niezliczoną ilość kłód rzucanych pod nogi przez złośliwy los. Lecz nie tylko McCall zmagał się z anauralnym wątkiem.
W Beacon Hills zwyczajność okazała się rzadkością, ale to tym zwyczajnym było najciężej. Śmiało mógł to potwierdzić Stiles, który mimo że supermocy nie zyskał, pokazał na jak wiele go stać. Zawsze stał za Scottem murem, przecież byli najlepszymi przyjaciółmi, jeden mógł za drugiego życie oddać i oboje doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Pomagał mu, czasem lepiej, kiedy indziej gorzej, bywało iż z odrobiną kpiny, ale przeważnie wkładał całego siebie w ów ratunek. Był przy nim kiedy wilkołak stracił swoją, pierwszą miłość, kiedy nie panował nad przemianami i ryzykując własnym zdrowiem udowodnił, że kocha go niczym brata. Oczywiście został też zobligowany do pokonania własnych zmor. Między innymi napadów paniki. Nawet jeśli nie pojawiały się one często dbiły jakieś piętno na psychice nastolatka. Dodatkowo oswajanie ojca – szeryfa, człowieka twardo stąpającego po ziemi, trzymającego się faktów – z myślą w co są zamieszani, pożarło wiele godzin oraz nerwów. Jednak Stiles był Stilesem, nie miał w sobie niczego, co wyróżniałoby go z tłumu, przynajmniej tak sądziła dziewczyna, dla której stracił rozum już w podstawówce – Lydia Martin.
Rudowłosa piękność, uważana za słodką – idiotkę dostała od losu chyba najgorszy ze wszystkich darów. O ile darami można było te „prezenty” nazwać. Wbrew pozorom dziewczyna posiadała ogromną wiedzę książkową i nie była tylko ładną buzią, więc prędkie poukładanie faktów nie sprawiło jej większego problemu. Zawsze jednak obrywała, po czym wmawiano jej, iż śniła, bądź się naćpała. Z biegiem czasu zrozumiała, że musi przyjąć z pokorą wszystkie tajemnice i powoli je odkrywać. Miała bowiem przeczucia. Złe. słyszała głosy, odnajdywała ciała – martwe ciała, wrzeszczała, a ten wrzask słyszały inne stworzenia supernaturalne. Nazwała się medium, ale poprawnie jej rasa nosiła wdzięczny tytuł Banshee.
Musiała pożegnać się z chłopakiem, w którym była zakochana, bo okazał się morderczą jaszczurkąKanimą. Ale nie będziemy tego roztrząsać. Do rzeczy… Panna Martin przecierpiała równie wiele, a to pozwoliło jej spojrzeć przez chwile oczami potencjalnej wariatki, nie popularnej divy. Mimo wszystko nadal starała się utrzymać podium, pojawiać na imprezach, takiej jak ta, kończąca rok szkolny.
Została jeszcze Allison Argent. Zgadza się, jej nazwisko w wolnym tłumaczeniu na francuski oznacza „srebro”. Rodzina osiemnastolatki bowiem od pokoleń polowała na wilkołaki. Nienawidzili się aż do tego stopnia, że świętej pamięci ciotka brunetki podpaliła dom, w którym byli także ludzie. Zabiła ich, dla własnej wygody. Tego wtajemniczona dziewczyna nie mogła pojąć. Była bardzo wrażliwą osóbką, słabą, lecz pod wpływem kolejnych zdarzeń to się zmieniało. Allison stała się silną, potężną łowczynią, zaistniał tylko jeden jedyny problem. Mianowicie miłość. Pokochała wilka nie mając pojęcia o jego naturze. Nie potrafiła go zabić, nie chciała niszczyć żadnego, w ogóle. Niestety, jej matka i dziadek byli nieprzychylni, przez co oboje zginęli. No może niezupełnie. Kobieta naprawdę wyzionęła ducha, przeszyła się sama, gdyż została ugryziona przez alfę. Kierowała się kodeksem łowcy, który mówił, iż tak będzie najlepiej. Gerard Argent natomiast złamał święte prawa. Pragnął zdobyć władzę, ale poległ. Został zamknięty w domu spokojnej starości, tam czekając na śmierć. Allison już nigdy mu nie zaufała, nie wróciła też do Scotta, bo to on był tym właśnie wilkołakiem, który skradł jej serce. Nie oznaczało to jednak, że Allie przestała darzyć go uczuciem. W ów sytuacji została jej tylko grupka przyjaciół, do których o zgrozo, McCall się zaliczał oraz ojciec – łowca. Christopher obiecał jednak odpuścić sobie polowanie na znajomych córki.
Więc teraz chyba nikt się nie zawaha nad stwierdzeniem, że powód do świętowania był podwójny. Nastolatkowie mogli wreszcie odetchnąć z ulgą i powrócić do nudnawej, ale w miarę bezpiecznej egzystencji normalsów.
W rzeczonym momencie Stiles jak zwykle opowiadał Scottowi jakąś nadto ciekawą opowieść, na co chłopak tylko przytakiwał. Oboje byli już nieźle wstawieni, przez co McCall nie kontrolował natarczywości swojego spojrzenia, którym przeszywał byłą dziewczynę. Allie natomiast chichotała i popijała jakiś trunek, oddając się w pełni konwersacji z Isaaciem, którego historia była zupełnie inną bajką, ale tak, również należał do grupki wilkołaków.
- Um, stary słuchasz mnie w ogóle?
- Masz całkowitą rację, tak było – zaśmiał się dźwięcznie Scott. Dokładnie w ten sposób odpowiadał przyjacielowi od kilkunastu minut.
- Gerard wrócił musimy coś zrobić! – zawołał po chwili zastanowienia.
- Masz całk… - Stiles nie wytrzymał i spoglądając w swoją szklankę oblał Scotta pączem, tym samym przerywając jego wypowiedź.
- Co jest, oszalałeś!? – jęknął i przesmyknął dłonią po twarzy.
- To ty oszalałeś, gapisz się – syn szeryfa wskazał na Allison.
- Nie gapię – odparł oburzony McCall i spojrzał na plamę na koszulce.
- Gapisz – oboje obrócili się nagle, gdyż usłyszeli za swoimi plecami słodki, kobiecy głos. Zmierzyli dziewczynę pytającym spojrzeniem.
- No co? Mam patrzeć jak się pogrąża? – mruknęła oburzona Lydia i opróżniła kieliszek. Scott wywrócił oczyma a Stiles nic już nie powiedział. Wpatrywał się w nią tylko z ogłupiałym wyrazem twarzy. Nawet pijana wyglądała zjawiskowo.
- Zrób coś, aby to ona się gapiła – powiedziała wolno, jak do dziecka, gdyż brunet sprawiał wrażenie całkowicie niekumatego pod wpływem procentów.
- Na przykład? – zapytał kpiąco, słysząc iż muzyka staje się bardziej zmysłowa.
Lydia poruszyła zabawnie brwiami i uśmiechnęła się znacząco.
- Striptiz – Założyła ręce na piersi, a jej rozmówcy wybuchli lekceważącym śmiechem. Dopiero po kilku sekundach zorientowali się, iż rudzielec mówi w stu procentach poważnie.
- Wybacz, ale…– Stiles dopiero wtedy odzyskał mowę, choć język nadal mu się plątał.
- Och, co ci szkodzi? Boisz się sierściuchu? – prychnęła, ponieważ nią także władał alkohol.
McCall zastanowił się przez chwilę. Znów przeniósł wzrok na Allison, którą Isaac porwał do tańca. Westchnął głęboko i zrzucając wszystko ze stołu wskoczył na niego.
- Nie. Wierzę. – wydukał Stilinski.
- Lepiej uwierz! – zawołała Lydia bijąc brawo Scottowi. Chłopak poczuł się pewniej gdy usłyszał jak dziewczyny skandują jego imię. Zrzucił z siebie koszulkę, poruszając biodrami.
- Boże – jęknął Stiles i uderzył się ręką w czoło powstrzymując napad śmiechu.
- Ej, też spróbuj – panna Martin posłała mu znaczący uśmieszek, wiedziała że ją lubił, lubił lubił – może akurat komuś się spodoba – puściła mu oczko.
- Dziękuję, ale postoje – odparł w miarę spokojnie zabierając z ręki jakiegoś chłopaka butelkę pełną trunku. Musiał się napić. Porządniej, tak aby Lydia nie miała na niego żadnego wpływu, albo przynajmniej, żeby nie pamiętał kompletnie niczego, to też było przecież jakieś wyjście.
- Trudno – Wyrwała mu szkło – kto nie ryzykuje, nie pije toastu, czy jakoś tak – pociągnęła spory łyk i znalazła się na stole obok Scotta.
Ten natomiast przyciągnął uwagę nie tylko Allison, ale także kobiety, która stanęła w drzwiach. I to właśnie ona oberwała górną częścią jego garderoby. Na jej twarzy malowało się zaskoczenie, w jakimś stopniu także złość, która z czasem zdominowała wszystko inne. Równo za nią do salonu wkroczyła siedemnastoletnia szatynka, która aż uchyliła usta ze zdziwienia. Obie rozglądały się wkoło badając opłakany stan pokoju, aż wreszcie pole widzenia zasłonił im nikt inny jak Stiles, co jeszcze bardziej zdenerwowało najstarszą z ów trójki.
- Scoooooott! – wrzasnęła na całe gardło Melissa, bo to właśnie ona wparowała do swojego domu. Jej towarzyszka nie dała rady utrzymać powagi i wybuchła gromkim śmiechem.
- To ten… Imprezka powitalna dla Laury? – Stilinski starał się ratować sytuację więc mocno przytulił dziewczynę – witamy w domu, jej, zabawa! Woho!
- Dzięki za chęci – nie mogąc powstrzymać napadu radości poklepała przyjaciela po ramionach – ale to nie przejdzie – zagryzła poliki od środka, aby powstrzymać rechot.
Wtedy dołączył do nich półnagi wilkołak.
- Mama? Nie miałaś wrócić jutro? – rozejrzał się dookoła nerwowo.
- Masz. To. W tej. Chwili. Skończyć. – wysyczała przez zęby.
- Zapowiada się ciekawe lato – skomentował Stiles nie puszczając panny Mulligan.
- Jak szedł numer taty? – Melissa nie wytrzymała i spojrzała na chłopaka z chęcią mordu.
To naprawdę nie wyglądało ciekawie, nawet Laura mimo swojego rozbawienia nie chciała znać ciągu dalszego. Szczerze współczuła chłopakom, choć z jednej strony żałowała, iż nie mogła wziąć udziału w tej, bądź podobnej zabawie. Ale Stiles miał sto procent racji. Czekały na nich długie wakacje, pod jednym dachem, nie tyle z wilkołakiem, co ze zdenerwowaną do granic możliwości Melissą McCall – matką. Choć swoją drogą, to miał być najmniejszy z problemów.
***
Gęsta mgła pożerała ciemny las uniemożliwiając widoczność w jeszcze większym stopniu. Wtórował jej również deszcz, opadający z ogromną siłą na ściółkę. Od czasu, do czasu czarne niebo przeszywała błyskawica, po której następował huk piorunu. Nikogo jednak nie dziwiła taka pogoda, przecież było to zupełnie normalne w Bradford. Anglicy przyzwyczaili się do zimna oraz burz, nie dociekali, więc nie mieli także pojęcia, iż tamta wiele znaczyła. O pnie drzew obijała się bowiem drobna postać kobiety, której białe kosmyki, spływające kaskadą na ramiona przybierały ciemnozłoty kolor. Nikt jej nie dostrzegł, ponieważ nikogo nie było tam o późnej porze. Nikt nie mógł dojrzeć, jak bardzo cierpiała, chwiała się. Uciekała, choć sama nie wiedziała przed czym i dokąd. Była tylko człowiekiem, nie mogła nic zdziałać.
- Proszę, nie! – wrzasnęła rzucając się z rezygnacją na kolana – proszę! – z jej oczu ciekły kryształowe łzy, które wreszcie zmieniły się w krwawe smugi. Znów poczuła palenie na szyi. Dotknęła miejsca, na którym zawsze widniał ten naszyjnik – biżuteria którą oddała. Jej dłonie zaczęły gnić, a skóra zajęła się ogniem, począwszy od obojczyka.
- Nie! Błagam! – lamentowała, ale grzmot ją zagłuszył. Wtedy przed męczennicą stanęła postać. Kobieta nie była w stanie określić niczego, gdyż demon miał na sobie długą, czarną płachtę i tylko tyle, prócz błyszczących płomieniem ślepi potrafiła zidentyfikować.
- Zdradziłaś mnie, córko! – coś nie użyło głosu, dźwięk obił się po prostu w czaszce blondynki, był i ją zabijał. Sprawiał, że pogrążała się w przerażeniu – zostałaś wybrana, nosiłaś go, stąpałaś po ów ziemi prawie cztery wieki! Teraz zgiń, gdyż ja tego chcę, gdyż nie podołałaś!
- Proszę, ja chc…ęęęęę! – wyzionęła ducha. Jej twarz  po raz ostatni zaszła się żyłami, a oczy przybrały czarny, pusty wyraz. Już po raz ostatni obnażyła kły. Potem zamieniła się w proch, dając oprawcy wgląd. Widział ją. Siedemnastolatkę, która pomagając jakiemuś chłopakowi doczłapać się do łózka momentalnie chwyciła łańcuszek, ponieważ ją oparzył.
- Laaaauraaaa – wysyczał i rozmył się w mroku nocy.  
 ***

A więc witam i o zdrówko się pytam. Jest już rozdział pierwszy, który powstawał w męczarniach. Boże, mieliście kiedyś tak, że pomysł był, chęci też, wena w jakimś stopniu podobnie, ale każde zdanie miało literówkę, ortografa, albo zero przecinka. Echm, inaczej to widziałam szczerze mówiąc. Impreza jest całkowitym spontanem i chciałam tego uniknąć, bo większość opowiadań ma taki właśnie początek. Ta jednak jest inna, ponieważ jesteśmy w domu, a nie w klubie ;) No i Melissa miała wejście smoka. A teraz kilka pytanek. Echm. Co sądzicie, jak na razie? Podoba Wam się zarys tej hisotrii? Nie będzie ona wielce poważna i mroczna, ponieważ piszę na podstawie TW i zabawne sceny wręcz MUSZĄ się przewijać. Mogę przypadkiem spieprzyć niektórce postaci, za co bardzo przepraszam, ale postaram się ogarnąć. 
DO TYCH, KTÓRZY TEEN WOLF NIE OGLĄDALI!
Czy chcecie abym stworzyła osobną zakładkę dla mitologii i zdarzeń które miały miejsce? Rozumiem, że wszystkogo możecie nie ogarnąć od razu, ja też nie opisuję tego jakoś znów perfekcyjnie, ale się staram. Do sprawy z tak zwaną Kanimą wrócę, wyjaśnię, spokojnie, spokojnie, wyjaśnię wszystko, jeśli będzie potrzeba, a teraz czekam na szczere opinie. 
Ja z informacjami i swoimi komentarzami wpadnę jutro, bo mam małe problemy z wifi, które i tak jest z odzysku ;>>
Pozdrawiam serdecznie, do miłego itd, itp...
@YourLittleBoo1