Rozdział jest dedykowany Lydii, bo tak ;)
"Życie jest czymś na kształt kolejki górskiej. Długa, zawiła
trasa, usnuta zakrętami, wzniesieniami, spadkami. Wagonik – czas – pędzi
niebezpiecznie, a ty nie potrafisz stwierdzić, kiedy znajdziesz się na dole, a
kiedy wzbijesz ponad chmury. Nie wybierasz, czy ma się zatrzymać, czy gnać
dalej, niczego nie planujesz, niczego nie równoważysz. Nawet jeśli wcześniej
zbadasz ów atrakcję, choćby wzrokiem, bądź na podstawie cudzych opinii – nie
jesteś w stanie zaplanować niczego. Zawsze coś cię zaskoczy.
Pytanie brzmi, czy wsiądziesz? Ryzyk – fizyk, kto nie
ryzykuje, nie pije toastu, czy jakoś tak. Ponieważ gdy wybierasz wagonik,
widzisz kręty tor, nie możesz stwierdzić, że nie wypadniesz, chwila nieuwagi, „bach!”.
Leżysz na samym dole i konasz. Do czego zmierzam? Ważne jest, aby umieć odbić
się od dna. Powstać niczym feniks z popiołów i ruszyć naprzeciw światu. Nie
jesteśmy idealni, możemy udawać, grać, lecz wciąż będziemy tylko i wyłącznie
ludźmi. Kruchymi, papierowymi marionetkami szarganymi poprzez gorące płomienie.
Kto trzyma zapałki? Najsilniejszy. Ten który przetrwał. A aby przetrwać,
potrzebujemy innych, żartobliwie można nazwać to stadem. Jesteśmy od siebie
zależni
Ironicznie, nie sądzisz? Ale taka prawda. Ja się o tym
przekonałam. Wypełniłam sumiennie każdy z powyższych punktów. Wsiadłam,
odjechałam, upadłam, powstałam. A to wszystko w zaledwie rok i jakąś namiastkę
następnego.
Aktualnie czeka mnie
rozdrapywanie ran. Zmieniam siebie – swoją egzystencję, która tak na marginesie
jest z lekka do kitu. Kończę płacz. Zapominam. Muszę. Nie, ja już nie łkam. Nie
mogę. To mnie wyżera. Po co tracić czas na to, co było, skoro przed nosem
znajduje się to, co będzie? Koniec końców psycholka zmienia położenie. Kierunek
Beacon Hills. Brytyjka znów podbija Californię!"
Pojedyncze promyki słońca wpadały
do niewielkiego, przytulnego pomieszczenia przez szparki w bladozielonej
żaluzji. Dopełniała się ona bowiem z obiciami krzeseł, a znajdowały się tam
tylko dwa, więc najprawdopodobniej dlatego zdobycie identycznych materiałów nie
stanowiło żadnego problemu. Albo po prostu tak maleńką liczbę mebli odłączono
od kolekcji specjalnie na zamówienie? A może ktoś zwinął te krzesła z
któregokolwiek, innego pokoju, tylko po to, aby zgrać je z odcieniem
odbijającym się od okien? Nie wiadomo i chyba nikt, nigdy się nie dowie,
podobnie jak nikt nie pozna historii szafek, dokładnie trzech, ustawionych na
baczność po lewej stronie. Nikt nie pozna historii przestarzałego komputera,
choć nie byłoby błędem nazwanie rzeczonego gratu komputerzyskiem, bo jego pracę
na bank słyszała przynajmniej połowa korytarza. Meble nie były ważne. W sumie…
Nic nie było ważniejsze od rozmów prowadzonych z właścicielką składziku. To
właśnie ta, krótkowłosa pani zajmowała jedno z siedzeń i notowała coś
natarczywie, namiętnie wręcz w zeszycie. Jednak jeśli nie robiła tego, w zamian
mierzyła przenikliwym spojrzenie, swoją rozmówczynię. Kim była? Trafniejsze
pytanie – kim obie były? Starsza, przystrzyżona „na chłopca”, nazywała się
Jessica Randers. Specjalizowała się w dziedzinie polonistyki, lecz jako drogę
życiową obrała pomoc ludziom. Szczęśliwa kociara, mniej szczęśliwa córka –
dobrnąwszy do końca można powiedzieć, iż była po prostu psychologiem w
centralnym szpitalu w Bradford.
Natomiast druga… Ta również mogła
pochwalić się sporą sumką ocalonych żyć. Podobnie - na co dzień pracowała w
klinice medycznej, jednak jako lekarz. Po godzinach wychowywała syna, często
też jego najlepszego przyjaciela, coś tam upichciła, rzadko obejrzała jakiś
program w telewizji – Melissa McCall była po prostu pracującą, samotną matką,
której porządek dzienny zrujnował mały wypadek. Oczywiście zależy jak kto
interpretuje słowo „mały”. No bo hej, wyobraźmy sobie scenę, w której stoisz po
środku kuchni, dostajesz dziwaczny telefon z informacją, iż twoja, najlepsza
przyjaciółka z lat studiów nie żyje. Kolorowo? Cóż, dla niej ten dzień okazał
się jednym z najgorszych w życiu. Nie potrafiła złapać oddechu, dobrać słów.
Bez Tracey nie było Melissy, bez Melissy nie było Tracey. Los sprawił, iż nie
mogły widywać się często, lecz ograniczenie spotkań z dwóch miesięcy wakacji, do
jednego dnia podczas Wszystkich Świętych?
Właśnie to zdarzenie spowodowało,
że kobieta zmarniała, zbledła, ciemnobrązowe loki płowiały z każdym dniem, a
błysk w oczach nie był widywany często w przeciwieństwie do sińców pod nimi.
Ale mimo wszystko nie poddawała się. Melissa była właśnie tą, która powinna
trzymać głowę na karku, nie załamywać się, bo przecież musiała stać jako
podpora dla Scotta –swojej pociechy, lecz już nie tylko. Bowiem zaprzysięgła,
gdy przyzwyczaiła się do niekomfortowego stanu rzeczy, iż nie spocznie póki nie
zapewni jedynej córce zmarłej odpowiedniej opieki. Dokładnie tak! Ta drobna,
wyglądająca niepozornie osóbka posiadała przeogromną siłę charakteru i
samozaparcie – co gwarantowało wygraną na starcie. Koniec końców nie każdy,
pracujący człowiek porzuciłby wszystko bezpośrednio, aby przegnać połowę świata, mianowicie z
Californijskiego miasteczka Beacon Hills, do Angielskiego Bradford, specjalnie
dla siedemnastoletniej sieroty. I chyba ów fakt przekonał sędzię, aby
przydzielić prawa rodzicielskie nie odległej ciotce od strony stryjka babci dziewczyny,
tylko jej - osobie, która o Laurę upomniała się sama.
Co więc robiła w tamtym gabinecie?
Otóż, po załatwieniu setek formalności, podpisaniu jeszcze raz tylu dokumentów
wreszcie mogła odbyć finałową rozmowę z psychologiem panny Mulligan.
- Czy to wszystko? – Melissa
uśmiechnęła się wyczekująco. Miała bowiem ochotę na szybką, bezproblemową
podróż i błogi sen.
- Cóż, chciałabym zaczepić o
jeszcze jedną sprawę, myślę tu o zdrowiu umysłowym dziewczynki – założyła nogę
na nogę i zaczęła szperać w jednej z szuflad.
- Z całym szacunkiem pani Randers,
ale znam Laurę od kołyski i nie zauważyłam nic niepokojącego. Kobieta nie
odparła nic. Położyła tylko przed rozmówczynią kilka kartek i zachęciła gestem
ręki do zbadania tekstu.
- Teraz jest już w porządku pani
McKoll…
- McCall – poprawiła i unosząc
jedną brew ujęła wyrywki w dłoń.
- Nieważne – warknęła oburzona
Jesicca wywracając oczyma. Nie lubiła gdy ktoś ją poprawiał – chodzi mi to, że
gdy sanitariusze wtargnęli do mieszkania było zakluczone. Znaleźli Laurę w
kuchni z matką. Nie jest tajemnicą, iż Tracey Mulligan dostała zawału robiąc
kolację, dziewczyna chcąc złapać upadającą sylwetkę raniła się delikatnie nożem
trzymanym przez matkę.
- A więc co w tym niepokojącego?
– odchrząknęła brunetka, nie zaczęła bowiem czytać.
- o kawałki pamiętnika
delikwentki. Rozczłonkowane ciała? Zatrzaśnięte drzwi? Owszem, trzymała głowę,
ale przymocowaną do reszty – zakpiła, gdy Melissa rozszerzyła usta ze
zdziwienia – klucze natomiast miała przy sobie. Dodatkowo widziała COŚ –
zaznaczyła ostatnie słowa prychając pod nosem – na szczęście sprawa się
ustatkowała. Doszliśmy do wniosku, że to stan pourazowy, prosiłabym, żeby pani
nie zaczynała tematu, polecam spalić tę makulaturę, cokolwiek. Lepiej aby Laura
nigdy nie wracała do „ataku potwora”. – brunetka zmarszczyła czoło i gniotąc
papier wrzuciła go do torebki. Nie uważała, że dziewczyna zwariowała. Nie ona.
Odkąd dowiedziała się, że jej syn
raz w miesiącu zmienia się w owłosioną bestię zwaną potocznie wilkołakiem
zaczęła inaczej patrzeć na świat. Z pewnością łatwiej jej było pojąc niektóre
zachowania Scotta. Zrobiła się bardziej wyrozumiała, jeśli było to w ogóle
możliwe ponieważ już przedtem zaliczała się do grona „fajnych mam”. Jednak
czasem żałowała, że tamtej nocy nie zapewniła mu lepszej opieki. Gdyby nie
wyszedł, gdyby nie dostał się do lasu – nie zostałby ugryziony, bo to właśnie
ugryzienie alfy powodowało przemianę bądź śmierć. Wszystko zależało od
organizmu. Melissa niektóre sprawy ogarnęła i tak mniej problemowo niż John
Stilinski – ojciec najlepszego przyjaciela Scotta. On również wiedział,
wiedział iż jego dziecko zadaje się z nieczłowiekiem, który może stać się
potworem w jednej chwili, lecz nie musi i chyba właśnie zapewnienia oraz dowody,
świadczące o tym, że młody McCall panuje nad sobą, nawet w czasie pełni pozwoliły
mu odetchnąć. Tak więc John i Melissa należeli do niewielkiej grupki osób
świadomych istnienia wynaturzeń, co więcej akceptowali je. Przecież nie mieli
innego wyjścia.
To pomogło kobiecie zrozumieć
Laurę. Nigdy nie wiadomo co jeszcze kryje się w mroku, może był to po prostu
wilkołak, a resztę sobie najzwyczajniej w świecie ubzdurała? Koniec końców
postanowiła nie niszczyć zapisków, ale także nie chciała rozstrzygać dziwnego
zjawiska. Z panią Rnders zgadzała się tylko w kwestii, iż Laura powinna
solidnie odpocząć od zdarzeń, które miały miejsce w ostatnim roku. I szczerze
mówiąc siedemnastolatka była na dobrej ku temu drodze.
Wyglądała jak okaz zdrowia w
przeciwieństwie do przemęczonej Melissy. Blade poliki zajęły rumieńce, pełne
usta nie były już zaschnięte i poprzegryzane, niebieskie oczy uwolniły się spod
warstwy łez, a uśmiech coraz częściej gościł na twarzy wysokiej
siedemnastolatki z długimi, gęstymi, włosami w kolorze kasztanu.
Nie tylko wygląd zewnętrzny
wracał do normy. Laura z zapłakanej, cichej dziewczyny zmieniła się w wesołą,
rozgadaną, ciekawską, młodą kobietę. Przestałą wierzyć w „farmazony”, dla
których jeszcze kilka miesięcy temu dałaby sobie głowę odciąć. Wydoroślała.
I właśnie ta, odmieniona Laura
Mulligan siedziała na kanapie, w korytarzu przed gabinetem wsłuchując się w
dźwięki klasycznego rocka, który dudnił w czarnych słuchawkach. Zastanawiała
się nad ciągiem dalszym, bo niby co teraz? Tak, miała Melissę, lecz bała się
spojrzeć w oczy Scotta i Stilesa. Kiedyś byli ze sobą blisko. Widywali się co
lato, czasem nawet podczas ferii zimowych. Przyjaźnili się, a wypadek niczego
nie zmienił. Ona po prostu nie chciała znać ich reakcji. Nie czekała na
kondolencje, współczucie. Nie zamierzała rozpamiętywać, mimo że mamę kochała
bardzo. Pragnęła iść na przód, a ciągłe wracanie zwyczajnie to uniemożliwiało.
Zamierzała rozmawiać z nimi, żartować jak dawniej, tylko czy aby na pewno i oni
byli na to przygotowani?
Z kontemplacji wyciągnęło ją
zaszarpnięcie za kabelek, obok szatynki bowiem przyklapnęła Melissa
wykrzywiając wargi w delikatnym uśmiechu.
- Gotowa? – zapytała, a Laura
odpowiedziała skinieniem.
- Nie wykończyła pani ta baba? –
mruknęła pod nosem, gdy upewniła się, że Jessica zniknęła za drzwiami.
- Powiedzmy, że mam stalowe nerwy
– zachichotała i podniosła się z lekkim westchnieniem – starość nie radość, ale
proszę, kochanie, nie mów mi na pani.
- Dobrze – wzruszyła ramionami
ujmując uchwyt ogromnej walizki na kółkach, której kwiatowy wzór z pewnością
wyróżniał się spośród pozostałych. Laura nabyła ją podczas wycieczki szkolnej,
ponieważ zakochała się od pierwszego wejrzenia w błękitnawej barwie przedmiotu.
Nastolatka taka już była – porywcza i beztroska. No właśnie, BYŁA.
- Melisso, mogę mieć pytanie? –
obie ruszyły raźnym krokiem pragnąc jak najprędzej wydostać się z budynku.
- Ty? Zawszę – pchnęła drzwi
obrotowe, które prowadziły na parking. Na całe szczęście składzik pani Randers
znajdował się na parterze, przynajmniej nie musiały wbijać się na dwudzieste
piętro, kolejny pozytyw zauważony przez Laurę.
- Czy chłopcy…
- Wiedziałam, że o to zapytasz –
nie dała nastolatce nawet dokończyć. To było na tyle przewidywalne, że nie
musiała – stęsknili się i czekają na ciebie, jak na szpilkach – zatrzymały się
przed samochodem – słowo harcerza.
Panna Mulligan odetchnęła w
duchu. Dobry znak. Przecież mogło być już tylko lepiej.
***
Zbliżał się późny wieczór.
Gwiazdy tuliły do snu Beacon Hills i wszystkich jego mieszkańców. No może niezupełnie.
Zaczynały się przecież wakacje! Ten dzień był dniem szczególnym dla
licealistów. Oznaczał bowiem wolność od obowiązków szkolnych, chwile
wytchnienia nad jeziorem, bądź w ogródku. Każdy chciał uczcić go na swój
sposób. Niektórzy wylegiwali się przed komputerem, telewizorem, inni brali w
dłonie rowery i wyruszali na szlak przygód, ale największa grupa ludzi zebrała
się w domu, z którego muzykę słychać było na przynajmniej kilkanaście kolejnych
kilometrów. Wtórowały jej radosne piski, okrzyki, wystrzały korków zamykających
butelki szampana. Imprezowicze nie przejmując się niczym wywijali w rytm
klubowych dźwięków, nierzadko nawet ich języki „stwierdzały”, iż pora na taniec
i łapiąc przypadkową osobę poruszały się zwinnie w jamie ustnej to jednego, to
drugiego.
Dokładnie w ten sposób bawili się
uczniowie Beacon Hills High, którzy cokolwiek znaczyli. Tym razem to kapitan
szkolnej drużyny lacrosse’a został gospodarzem „przyjęcia” - Scott McCall, który
niedawno awansował na rzeczony stopień. Bezpośrednio stał się również
najpopularniejszym chłopakiem w szkole, co umiejętnie wykorzystał spraszając na
domówkę, na dobrą sprawę wszystko, co się ruszało. Dla niego oraz jego
przyjaciół impreza posiadała jednakże drugie dno. Udało im się. Co? Udało im
się przeżyć. Jakkolwiek mroczne jest ów stwierdzenie, jest także prawdziwe.
W przeciągu ostatnich dwóch lat
nastolatek zmienił się nie do poznania. Nie był już chowającym się w cieniu
szarakiem – astmatykiem, zyskał ogromną sprawność fizyczną, psychicznie również
wydoroślał. I tylko nieliczni wiedzieli, iż w ten sposób wpłynęła na niego
przemiana. Musiał pokonać wiele przeciwności, przeskoczyć niezliczoną ilość
kłód rzucanych pod nogi przez złośliwy los. Lecz nie tylko McCall zmagał się z
anauralnym wątkiem.
W Beacon Hills zwyczajność
okazała się rzadkością, ale to tym zwyczajnym było najciężej. Śmiało mógł to
potwierdzić Stiles, który mimo że supermocy
nie zyskał, pokazał na jak wiele go stać. Zawsze stał za Scottem murem,
przecież byli najlepszymi przyjaciółmi, jeden mógł za drugiego życie oddać i oboje
doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Pomagał mu, czasem lepiej, kiedy indziej
gorzej, bywało iż z odrobiną kpiny, ale przeważnie wkładał całego siebie w ów
ratunek. Był przy nim kiedy wilkołak stracił swoją, pierwszą miłość, kiedy nie
panował nad przemianami i ryzykując własnym zdrowiem udowodnił, że kocha go
niczym brata. Oczywiście został też zobligowany do pokonania własnych zmor.
Między innymi napadów paniki. Nawet jeśli nie pojawiały się one często dbiły
jakieś piętno na psychice nastolatka. Dodatkowo oswajanie ojca – szeryfa,
człowieka twardo stąpającego po ziemi, trzymającego się faktów – z myślą w co
są zamieszani, pożarło wiele godzin oraz nerwów. Jednak Stiles był Stilesem,
nie miał w sobie niczego, co wyróżniałoby go z tłumu, przynajmniej tak sądziła
dziewczyna, dla której stracił rozum już w podstawówce – Lydia Martin.
Rudowłosa piękność, uważana za słodką – idiotkę dostała od losu chyba
najgorszy ze wszystkich darów. O ile darami można było te „prezenty” nazwać.
Wbrew pozorom dziewczyna posiadała ogromną wiedzę książkową i nie była tylko
ładną buzią, więc prędkie poukładanie faktów nie sprawiło jej większego
problemu. Zawsze jednak obrywała, po czym wmawiano jej, iż śniła, bądź się
naćpała. Z biegiem czasu zrozumiała, że musi przyjąć z pokorą wszystkie
tajemnice i powoli je odkrywać. Miała bowiem przeczucia. Złe. słyszała głosy,
odnajdywała ciała – martwe ciała, wrzeszczała, a ten wrzask słyszały inne
stworzenia supernaturalne. Nazwała się medium, ale poprawnie jej rasa nosiła wdzięczny
tytuł Banshee.
Musiała pożegnać się z
chłopakiem, w którym była zakochana, bo okazał się morderczą jaszczurką – Kanimą.
Ale nie będziemy tego roztrząsać. Do rzeczy… Panna Martin przecierpiała równie
wiele, a to pozwoliło jej spojrzeć przez chwile oczami potencjalnej wariatki,
nie popularnej divy. Mimo wszystko nadal starała się utrzymać podium, pojawiać
na imprezach, takiej jak ta, kończąca rok szkolny.
Została jeszcze Allison Argent.
Zgadza się, jej nazwisko w wolnym tłumaczeniu na francuski oznacza „srebro”.
Rodzina osiemnastolatki bowiem od pokoleń polowała na wilkołaki. Nienawidzili
się aż do tego stopnia, że świętej pamięci ciotka brunetki podpaliła dom, w
którym byli także ludzie. Zabiła ich, dla własnej wygody. Tego wtajemniczona
dziewczyna nie mogła pojąć. Była bardzo wrażliwą osóbką, słabą, lecz pod
wpływem kolejnych zdarzeń to się zmieniało. Allison stała się silną, potężną
łowczynią, zaistniał tylko jeden jedyny problem. Mianowicie miłość. Pokochała
wilka nie mając pojęcia o jego naturze. Nie potrafiła go zabić, nie chciała
niszczyć żadnego, w ogóle. Niestety, jej matka i dziadek byli nieprzychylni,
przez co oboje zginęli. No może niezupełnie. Kobieta naprawdę wyzionęła ducha,
przeszyła się sama, gdyż została ugryziona przez alfę. Kierowała się kodeksem
łowcy, który mówił, iż tak będzie najlepiej. Gerard Argent natomiast złamał
święte prawa. Pragnął zdobyć władzę, ale poległ. Został zamknięty w domu
spokojnej starości, tam czekając na śmierć. Allison już nigdy mu nie zaufała,
nie wróciła też do Scotta, bo to on był tym właśnie wilkołakiem, który skradł
jej serce. Nie oznaczało to jednak, że Allie przestała darzyć go uczuciem. W ów
sytuacji została jej tylko grupka przyjaciół, do których o zgrozo, McCall się
zaliczał oraz ojciec – łowca. Christopher obiecał jednak odpuścić sobie
polowanie na znajomych córki.
Więc teraz chyba nikt się nie
zawaha nad stwierdzeniem, że powód do świętowania był podwójny. Nastolatkowie
mogli wreszcie odetchnąć z ulgą i powrócić do nudnawej, ale w miarę bezpiecznej
egzystencji normalsów.
W rzeczonym momencie Stiles jak
zwykle opowiadał Scottowi jakąś nadto ciekawą opowieść, na co chłopak tylko
przytakiwał. Oboje byli już nieźle wstawieni, przez co McCall nie kontrolował
natarczywości swojego spojrzenia, którym przeszywał byłą dziewczynę. Allie
natomiast chichotała i popijała jakiś trunek, oddając się w pełni konwersacji z
Isaaciem, którego historia była zupełnie inną bajką, ale tak, również należał
do grupki wilkołaków.
- Um, stary słuchasz mnie w
ogóle?
- Masz całkowitą rację, tak było
– zaśmiał się dźwięcznie Scott. Dokładnie w ten sposób odpowiadał przyjacielowi
od kilkunastu minut.
- Gerard wrócił musimy coś
zrobić! – zawołał po chwili zastanowienia.
- Masz całk… - Stiles nie
wytrzymał i spoglądając w swoją szklankę oblał Scotta pączem, tym samym
przerywając jego wypowiedź.
- Co jest, oszalałeś!? – jęknął i
przesmyknął dłonią po twarzy.
- To ty oszalałeś, gapisz się – syn
szeryfa wskazał na Allison.
- Nie gapię – odparł oburzony
McCall i spojrzał na plamę na koszulce.
- Gapisz – oboje obrócili się
nagle, gdyż usłyszeli za swoimi plecami słodki, kobiecy głos. Zmierzyli dziewczynę
pytającym spojrzeniem.
- No co? Mam patrzeć jak się
pogrąża? – mruknęła oburzona Lydia i opróżniła kieliszek. Scott wywrócił oczyma
a Stiles nic już nie powiedział. Wpatrywał się w nią tylko z ogłupiałym wyrazem
twarzy. Nawet pijana wyglądała zjawiskowo.
- Zrób coś, aby to ona się gapiła
– powiedziała wolno, jak do dziecka, gdyż brunet sprawiał wrażenie całkowicie
niekumatego pod wpływem procentów.
- Na przykład? – zapytał kpiąco,
słysząc iż muzyka staje się bardziej zmysłowa.
Lydia poruszyła zabawnie brwiami
i uśmiechnęła się znacząco.
- Striptiz – Założyła ręce na
piersi, a jej rozmówcy wybuchli lekceważącym śmiechem. Dopiero po kilku
sekundach zorientowali się, iż rudzielec mówi w stu procentach poważnie.
- Wybacz, ale…– Stiles dopiero
wtedy odzyskał mowę, choć język nadal mu się plątał.
- Och, co ci szkodzi? Boisz się
sierściuchu? – prychnęła, ponieważ nią także władał alkohol.
McCall zastanowił się przez
chwilę. Znów przeniósł wzrok na Allison, którą Isaac porwał do tańca. Westchnął
głęboko i zrzucając wszystko ze stołu wskoczył na niego.
- Nie. Wierzę. – wydukał
Stilinski.
- Lepiej uwierz! – zawołała Lydia
bijąc brawo Scottowi. Chłopak poczuł się pewniej gdy usłyszał jak dziewczyny
skandują jego imię. Zrzucił z siebie koszulkę, poruszając biodrami.
- Boże – jęknął Stiles i uderzył
się ręką w czoło powstrzymując napad śmiechu.
- Ej, też spróbuj – panna Martin
posłała mu znaczący uśmieszek, wiedziała że ją lubił, lubił lubił – może akurat
komuś się spodoba – puściła mu oczko.
- Dziękuję, ale postoje – odparł
w miarę spokojnie zabierając z ręki jakiegoś chłopaka butelkę pełną trunku.
Musiał się napić. Porządniej, tak aby Lydia nie miała na niego żadnego wpływu,
albo przynajmniej, żeby nie pamiętał kompletnie niczego, to też było przecież
jakieś wyjście.
- Trudno – Wyrwała mu szkło – kto
nie ryzykuje, nie pije toastu, czy jakoś tak – pociągnęła spory łyk i znalazła
się na stole obok Scotta.
Ten natomiast przyciągnął uwagę
nie tylko Allison, ale także kobiety, która stanęła w drzwiach. I to właśnie
ona oberwała górną częścią jego garderoby. Na jej twarzy malowało się
zaskoczenie, w jakimś stopniu także złość, która z czasem zdominowała wszystko
inne. Równo za nią do salonu wkroczyła siedemnastoletnia szatynka, która aż
uchyliła usta ze zdziwienia. Obie rozglądały się wkoło badając opłakany stan
pokoju, aż wreszcie pole widzenia zasłonił im nikt inny jak Stiles, co jeszcze
bardziej zdenerwowało najstarszą z ów trójki.
- Scoooooott! – wrzasnęła na całe
gardło Melissa, bo to właśnie ona wparowała do swojego domu. Jej towarzyszka
nie dała rady utrzymać powagi i wybuchła gromkim śmiechem.
- To ten… Imprezka powitalna dla
Laury? – Stilinski starał się ratować sytuację więc mocno przytulił dziewczynę
– witamy w domu, jej, zabawa! Woho!
- Dzięki za chęci – nie mogąc
powstrzymać napadu radości poklepała przyjaciela po ramionach – ale to nie
przejdzie – zagryzła poliki od środka, aby powstrzymać rechot.
Wtedy dołączył do nich półnagi
wilkołak.
- Mama? Nie miałaś wrócić jutro?
– rozejrzał się dookoła nerwowo.
- Masz. To. W tej. Chwili.
Skończyć. – wysyczała przez zęby.
- Zapowiada się ciekawe lato –
skomentował Stiles nie puszczając panny Mulligan.
- Jak szedł numer taty? – Melissa
nie wytrzymała i spojrzała na chłopaka z chęcią mordu.
To naprawdę nie wyglądało
ciekawie, nawet Laura mimo swojego rozbawienia nie chciała znać ciągu dalszego.
Szczerze współczuła chłopakom, choć z jednej strony żałowała, iż nie mogła
wziąć udziału w tej, bądź podobnej zabawie. Ale Stiles miał sto procent racji. Czekały
na nich długie wakacje, pod jednym dachem, nie tyle z wilkołakiem, co ze
zdenerwowaną do granic możliwości Melissą McCall – matką. Choć swoją drogą, to
miał być najmniejszy z problemów.
***
Gęsta mgła pożerała ciemny las
uniemożliwiając widoczność w jeszcze większym stopniu. Wtórował jej również
deszcz, opadający z ogromną siłą na ściółkę. Od czasu, do czasu czarne niebo
przeszywała błyskawica, po której następował huk piorunu. Nikogo jednak nie
dziwiła taka pogoda, przecież było to zupełnie normalne w Bradford. Anglicy
przyzwyczaili się do zimna oraz burz, nie dociekali, więc nie mieli także
pojęcia, iż tamta wiele znaczyła. O pnie drzew obijała się bowiem drobna postać
kobiety, której białe kosmyki, spływające kaskadą na ramiona przybierały
ciemnozłoty kolor. Nikt jej nie dostrzegł, ponieważ nikogo nie było tam o
późnej porze. Nikt nie mógł dojrzeć, jak bardzo cierpiała, chwiała się.
Uciekała, choć sama nie wiedziała przed czym i dokąd. Była tylko człowiekiem, nie
mogła nic zdziałać.
- Proszę, nie! – wrzasnęła
rzucając się z rezygnacją na kolana – proszę! – z jej oczu ciekły kryształowe
łzy, które wreszcie zmieniły się w krwawe smugi. Znów poczuła palenie na szyi.
Dotknęła miejsca, na którym zawsze widniał ten naszyjnik – biżuteria którą
oddała. Jej dłonie zaczęły gnić, a skóra zajęła się ogniem, począwszy od
obojczyka.
- Nie! Błagam! – lamentowała, ale
grzmot ją zagłuszył. Wtedy przed męczennicą stanęła postać. Kobieta nie była w
stanie określić niczego, gdyż demon miał na sobie długą, czarną płachtę i tylko
tyle, prócz błyszczących płomieniem ślepi potrafiła zidentyfikować.
- Zdradziłaś mnie, córko! – coś
nie użyło głosu, dźwięk obił się po prostu w czaszce blondynki, był i ją zabijał.
Sprawiał, że pogrążała się w przerażeniu – zostałaś wybrana, nosiłaś go,
stąpałaś po ów ziemi prawie cztery wieki! Teraz zgiń, gdyż ja tego chcę, gdyż
nie podołałaś!
- Proszę, ja chc…ęęęęę! –
wyzionęła ducha. Jej twarz po raz
ostatni zaszła się żyłami, a oczy przybrały czarny, pusty wyraz. Już po raz ostatni
obnażyła kły. Potem zamieniła się w proch, dając oprawcy wgląd. Widział ją. Siedemnastolatkę,
która pomagając jakiemuś chłopakowi doczłapać się do łózka momentalnie chwyciła
łańcuszek, ponieważ ją oparzył.
- Laaaauraaaa – wysyczał i rozmył
się w mroku nocy.
***
A więc witam i o zdrówko się
pytam. Jest już rozdział pierwszy, który powstawał w męczarniach. Boże,
mieliście kiedyś tak, że pomysł był, chęci też, wena w jakimś stopniu podobnie,
ale każde zdanie miało literówkę, ortografa, albo zero przecinka. Echm, inaczej
to widziałam szczerze mówiąc. Impreza jest całkowitym spontanem i chciałam tego
uniknąć, bo większość opowiadań ma taki właśnie początek. Ta jednak jest inna,
ponieważ jesteśmy w domu, a nie w klubie ;) No i Melissa miała wejście smoka. A
teraz kilka pytanek. Echm. Co sądzicie, jak na razie? Podoba Wam się zarys tej
hisotrii? Nie będzie ona wielce poważna i mroczna, ponieważ piszę na podstawie
TW i zabawne sceny wręcz MUSZĄ się przewijać. Mogę przypadkiem spieprzyć niektórce postaci, za co bardzo przepraszam, ale postaram się ogarnąć.
DO TYCH, KTÓRZY TEEN WOLF NIE OGLĄDALI!
Czy chcecie abym stworzyła osobną zakładkę dla mitologii i zdarzeń które miały miejsce? Rozumiem, że wszystkogo możecie nie ogarnąć od razu, ja też nie opisuję tego jakoś znów perfekcyjnie, ale się staram. Do sprawy z tak zwaną Kanimą wrócę, wyjaśnię, spokojnie, spokojnie, wyjaśnię wszystko, jeśli będzie potrzeba, a teraz czekam na szczere opinie.
Ja z informacjami i swoimi komentarzami wpadnę jutro, bo mam małe problemy z wifi, które i tak jest z odzysku ;>>
Pozdrawiam serdecznie, do miłego itd, itp...
@YourLittleBoo1