sobota, 1 listopada 2014

Rozdział XII "Dzieci Mroku"

            "Była tylko jedna rzecz, która potrafiła doprowadzić mnie do stanu "nie podchodź" jeszcze za życia. Mianowicie osądzanie. Nienawidzę kiedy ktoś wie lepiej ode mnie jaka jestem i kim jestem. Ludzie bądźmy poważni. Nikt z was nie siedzi w mojej głowie. Sama potrafię dokonać wyboru, sama potrafię się określić... Chyba. Znalazłam się w takim punkcie swojego życia, że nie mam pojęcia, czego tak na prawdę potrzebuję. Nie, wróć, jednak wiem. Miłości. Chcę być kochana..."
         L.M
Carmen źle spała tamtej nocy. Jakaś jej cząstka nie mogła przestać być czujna. Od ponad trzech tygodni odnosiła wrażenie jakby straciła coś istotnego – nie miała pojęcia, że chodziło o wyrywek z kurtki. W sumie dla niej nie był ważny, był zbędny. Jednak wiedziała, że Marcoos trzymał podobne rupiecie w swojej kanciapie. Mimo, iż zdawały się balastem, niewyobrażalnie intrygowały szatynkę.
Dlatego właśnie o piątej rano, gdy przechodziła obok tych drzwi westchnęła ciężko, ujmując w palce klamkę. Nie ważyła się ich pchnąć. Wiedziała, że mężczyzna śpi w środku, bądź w pokoju obok. Ostatecznie, z bólem serca udała się do kuchni i zaparzyła kawy, w ramach walki z kacem – mordercą. Znów się upijała. Nie mogła bowiem dojść do żadnej, z wielu niewiadomych. Po pierwsze Peter Hale,  który tak bez słowa zniknął przed czternastoma dniami, po drugie wciąż milczący Marcoos. Nigdy jeszcze tak bardzo nie interesowała jej praca brata i po trzecie Lydia. Z tego co mówiła, dziewczyna, nie cierpiała na żadną chorobę psychiczną. Była po prostu nastolatką, a Mortis nie potrafiła znaleźć powodu, dla którego Stella ją zatrudniła, prócz rzecz jasna bezpodstawnych, nocnych krzyków.
Tamtego natomiast poranka Carmen miała kaca jak wtedy, jak po maskaradzie u Martinów. Zabawiła się na tej imprezie. Nie mogła zaprzeczyć. Przez chwilę szukała Petera, lecz ostatecznie machnęła na Hale’a ręką i przyłączyła się do popijawy Isaaca Lahey’a, którego tak swoją drogą szczerze polubiła. Rozumiała fakt, że nie powinna. Była dużo starsza, mądrzejsza, do cholery pracowała tam, ale nie mogła się powstrzymać i ostatecznie dała ponieść zabawie. Po połowie godziny nawet muzyka przestała drażnić jej uszy, co więcej, zaczęła tańczyć.
Wtedy zbliżało się południe, a Mortis wciąż siedziała w niewielkiej kuchni, wertując gazetę lokalną. Zdążyła już wypić trzy dawki kofeiny, przeczytać rozdział „Demonów Dextera”, zjeść kanapki z serem i szynką oraz obejrzeć odcinek Supernatural, choć serial pochłaniała już po raz trzeci. Jednak gdy zaczęła oglądać zdjęcia nowonarodzonych dzieci, piszcząc przy tym uderzyła dłonią o głowę.
- Co ty robisz ze swoich życiem – Carmen podniosła się wreszcie na równe nogi i wzięła prysznic. Całe pięć godzin spędziła na niczym konkretnym w ukochanej pidżamce w małpki. Cóż, jedni mają kocyki, drudzy misie, a Carmen Mortis od kilkunastu lat tę pidżamkę, która swoją drogą była już porządnie wysłużona.
Po porannej toalecie i walce z plączącymi się włosami zarzuciła na ramiona skórzaną kurtkę, a na nogi wsunęła wojskowe buty. Gdy wyszła z mieszkania wywróciła oczami. Nie mogła znieść zapachu pleśni, mieszającej się z dymem tytoniowym. Bowiem cały budynek należał do osób palących, co okazało się ironicznym przypadkiem. Stanąwszy na świeżym powietrzu odetchnęła z ulgą i zaczęła iść. Nie wiedziała dokąd. Po prostu, jak najdalej od problemów, lecz spokój nie był jej pisany. Gdy dwudziestosześciolatka zobaczyła to auto, przeniosła wzrok na niebo.
- Wtorek dopiero jutro – warknęła pod nosem. Lecz „bujanie w obłokach” okazało się kiepskim pomysłem. Carmen wyszła prosto na jednię, a samochód Petera zahamował z piskiem. Kobieta tylko ścisnęła dłonie w piąstki i przymknęła powieki. Szczerze? Była na niego zła. Nie odezwał się od dwóch tygodni, a ona dzwoniła, pisała. Zawsze odkładała słuchawkę z zawodem, po krótkiej wymianie zdań z Derekiem. Polubiła Peta. Myślała, że mają dobry kontakt…
- Patrz, jak leziesz! – warknął, a wtedy w szatynce coś pękło. Otworzywszy oczy zamierzała na niego porządnie nawrzeszczeć, lecz tak się nie stało. Nie mogła, widząc iż na całej jego twarzy została rozbryzgana krew, podobnie jak i na rękach oraz koszulce. Wstrzymała oddech.
- Boże, co się stało?! – ostra, zawzięta mina Carmen stała się zatroskana i po części zaskoczona. Peter tylko machnął ręką. Początkowo zamierzał ją zbyć, ale zastanowił się na moment. Przecież Carmen miała ten wyrywek, księga Talii zniknęła. To mogło się wiązać…
- Nic takiego – odparł przeczesując włosy dłonią. Na nieszczęście nie przewidział nieszczelności kieszeni, z jednej wypadł ten właśnie świstek.
Kobieta zmarszczyła czoło i go podniosła. Później spojrzała pytająco na Hale’a, a jeszcze następnie przeszukała własną kurtkę. Nie wyrobiła. Musiała zadziałać w owym momencie. Nie później.
- Przepraszam cię, Pet – rzekła twardo i skierowała się truchtem w stronę mieszkania Victora Mortisa. Wilkołak uniósł tylko obie brwi. To było zbyt dziwne, nawet jak na Carmen.
***
Laura spojrzała na Daphne ze znudzeniem, gdy ta przeglądała się w lustrze. Poprawiała włosy, makijaż, jakby ignorując fakt, że Mulligan jest z nią. Siedemnastolatka natomiast przyzwyczaiła się do takiego zachowania rywalki. Owszem, Laura miała świadomość celów Daphne, lecz nie mogła jej sprzątnąć. Nie chodziło już o samo uśmiercenie, które tak na marginesie okazało się praktycznie i teoretycznie nierealne, tylko o poinformowanie przyjaciół. Gdyby to zrobiła, zaczęłyby się pytania i kolejne domniemania. Choć momentami żałowała, że obiecała milczenie, to czasem była wdzięczna Derekowi za taki przymus. Widząc jak szaleją z nieudolnym odkrywaniem kolejnych fikcyjnych faktów, dostrzegała także syf, który utworzyłby się gdyby wiedzieli. Koniec końców szatynka miała pełną świadomość tego, że im na niej zależało – dlatego skoro tak bardzo przykładali się do rozwikłania sprawy w obronie cudzego życia, to jak musieliby się skupić chcąc chronić ukochaną osobę.
- Ładny błyszczyk – westchnęła Mulligan opierając się o ścianę. W sumie, to że Daphne z perspektywy Laury grała „tą złą” nie zmieniało uroku jej kosmetyków. Dlaczego miałaby nie pochwalić błyszczyka? – Przynajmniej tak uważała.
- Nowy – Daphne zacmokała i schowała go do torebki, po czym obróciła się na pięcie. Jej uśmiech z każdą, kolejną sekundą stawał się w oczach siedemnastolatki coraz bardziej sadystyczny. – Stiles też jest nowy? – zapytała uszczypliwie, a Laura nie zrozumiała.
- W sensie? O co wam wszystkim chodzi?!
- Nowy, zamiast Theo – Walsh znalazła się za Laurą i odgarnęła jej włosy na jedno ramię. Momentalnie obojczyk dziewczyny zapiekł. Jakby naszyjnik informował o nadchodzącym niebezpieczeństwie.
- Skąd wiesz o Theo? – Mulligan zmarszczyła brwi oglądając się za siebie. Daphne wzruszyła nieznacznie ramionami robiąc znaczącą, kpiącą minę.
- Jakiś dobry duszek szepnął, ale to bez znaczenia – zaczęła bawić się włosami szatynki i mówić. Laura się nie ruszała. Zadawała tylko pytania, tak jak nauczył Derek. Czekała na odpowiedni moment, aby zaatakować. – Chodzi tylko o to, że okłamujesz samą siebie, mała. – Daphne zaczęła parodiować głos Laury, a naśladowanie brytyjskiego akcentu wychodziło jej perfekcyjnie. Koniec końców nie musiała udawać – urodziła się w Anglii i miała wiele, wiele lat by przerzucić się na amerykański. – Tylko się przyjaźnimy, to nic nie znaczy, ja i on?! Nigdy! Po prostu jesteśmy świetnymi przyjaciółmi! Skończ chrzanić! – Illuminatos odepchnęła Mortui od siebie, ale tak, aby momentalnie móc znaleźć się za nią w kolejnej sekundzie.
- Do czego zmierzasz? – ton Laury stał się grobowy. Wzięła głęboki oddech – samokontrola. Nie mogła wybuchnąć, bo znów by zaryczała, albo co gorsza – przemieniła się na oczach wszystkich.
- A ty? – Daphne uśmiechnęła się pod nosem i przejechała palcem po szyi Laury. – Czemu ma ci służyć okłamywanie wszystkich dookoła, Lauro? Zastanów się tylko, co pomyślą sobie, gdy się dowiedzą, bo to nieuniknione – bez przerwy gładziła paznokciami jej szyję, czasem sprawdzając i puls. – może teraz by zrozumieli… Ale potem, kolejne ofiary, martwi ludzie, Melissa wyrzuci cię na bruk.
- Zacytuję – szatynka poczuła to, że zbyt mocno wbija paznokcie w dłonie, ponieważ zaczęła krwawić. – Skończ chrzanić.
- Mówię tylko prawdę. W końcu stracisz kontrolę. Pożywisz się, przemienisz, a ja… - Daphne zaczęła ją drapać na ramionach, a zadrapania piekły niemiłosiernie, nie podlegając regeneracji – Ups… Czyżby ten czas nadchodził zbyt prędko?
Laura poczuła falę złości. Miała ochotę ją zabić, ot co, rozdeptać jak robaka. Zamknęła oczy, aby nie pokazać rywalce, że błyszczą błękitem. Nie mogła dać za wygraną. Szukała zaparcia – jak mówił Derek – osoby bądź rzeczy na którą mogła się powołać, ale wtedy nie potrafiła wymyślić nic.
- Jakiej krwi chcesz skosztować? Wilkołaka? – Daphne pochyliła się nad szyją Laury. Ciepły oddech Walsh smagający obojczyk, spowodował, że wisior barwił się na czarno, co obie zignorowały. Daphne bowiem nie wiedziała, że Laura wypija po trzy worki krwi na dobę, nie miała pojęcia jaka jest silna. – Nie? Może łowcy? Też nie? – szatynka gotowała się w sobie. Jeszcze moment, dasz radę – zachęcała się w myślach. – Banshee? – osiemnastolatka wywróciła teatralnie oczami – wybredna jesteś. To może skosztujesz krwi człowieka? Nie zwyczajnego, mała. Człowieka, który znaczy dla ciebie więcej niż matka znaczyła. Kogoś, kogo nie tyle kochasz, kogoś w kim jesteś… - Daphne nie zdążyła już dodać zakochana, gdy Laura wybuchła. Nie wyrobiła. Mogła znieść wszystko prócz osądzania. Nawet jako człowiek nienawidziła, gdy koleżanki wmawiały jej, że na kogoś leci. Wtedy jeszcze nie wiedziała, ile mogą znaczyć słowa Daphne w najbliższej przyszłości.
- Illuminatos – odparła i położyła dłonie na talii Walsh od tyłu. Jej paznokcie zaczęły zmieniać się w pazury, długie, ale cienkie, jednak wciąż niezniszczalne. – Chcę pożywić się na Illuminatos – Daphne nie zdążyła nic odeprzeć, bowiem Laura tak przerzuciła jej ciało, uderzając nim o kafelki, że zamilkła z zaskoczenia.
Oczy siedemnastolatki zaszły się czernią, podobnie jak i kryształ, a stanąwszy nad Walsh zasyczała, obnażając kły.
- Cassandra – odparła Daphne pocierając tył głowy. Wstała i zmierzyła demona – kopę lat, co?
Ale Demon nie zamierzał wchodzić w dyskusje. Rzucił się tylko na przeciwniczkę, w mgnieniu oka wbijając kły w jej szyję. Zdezorientowana sytuacją Daphne nie mogła przypomnieć sobie wtedy żadnego zaklęcia. Nie miała odpowiednich ziół, kryształów, nie była przygotowana na atak Mortui silnej aż w takim stopniu. Dlatego nie mogąc się ruszyć przez jad, wymieniany w zamian za krew, pozwoliła powiekom opaść, a gdy potwór wyssał ją całą i rzucił sylwetką o toaletę, Laura znów stała się Laurą. Oczy dziewczyny błyszczały błękitem, nie przewdziewały czerń.
                Mulligan nie miała pojęcia kiedy i jak to zrobiła, pomyślała, że musiała działać w amoku. Nie wpadłaby na to, że naszyjnik przejął panowanie nad ciałem nie podczas pełni, ani na fakt, że Daphne nazwała ją Cassandrą. Ale Laurze spodobał się taki zwrot akcji. Choć raz to ona była górą. Dlatego tylko starła krew z brody i odrzucając włosy do tyłu wyszła, uśmiechając się najbardziej szyderczo, jak potrafiła.
- Gdzieś ty była? – momentalnie dołączył do niej Stiles. Siedemnastolatka spojrzała na przyjaciela i wzruszyła ramionami. W sumie, tylko oszczędziła mu krwawej historyjki o tym, jak ktoś nazwał ich zakochanymi.
- Lepiej powiedz, gdzie Allie i Scott.
- Poszli na pizzę do Roadhouse, tak mówili – odparł marszcząc czoło. – miałem cię złapać i dojechać.
- Roadhouse, powiadasz… - wtedy uśmiech Mulligan stał się raczej wizjonerski.
- Nie. Cokolwiek wymyślisz, nie zgadzam się.
- Stiles, proszę! – zawołała, gdy on jęknął ze zrezygnowaniem.
- Nie.
- Nawet nie wiesz o co chodzi – dźgnęła go w bok.
- Zapewne o coś durnego. – otworzył Laurze drzwi pasażera w Jeepie, a ta wsiadła, robiąc naburmuszoną minę.
Przez początkowe pięć minut drogi żadne z nich się nie odezwało, aż wreszcie chłopak westchnął.
- Dobra, przedstaw mi swój plan, Lau – nienawidził tego, że to ona wygrywała każdą sprzeczkę. Ale to była cena przyjaźni z dziewczyną. Momentami odnosił wrażenie, że kłócą się jak stare małżeństwo, ale nie miał nic przeciw.
- Jej, wiedziałam! – pisnęła klaszcząc w dłonie, niczym małe dziecko – ale posłuchaj, gdyby tak urządzić im randkę w Roadhouse. No wiesz. Tyle tego anaturalnego szajsu… Taka mała odskocznia od problemów, tylko Scott, Allison i pusty bar – zrobiła wizjonerski ruch ręką, a chłopak zagryzł wargę. Pomysł nie był kiepski. Od dawna widział, że Scottowi brakuje odpoczynku. Ciągle coś się działo, a z Allison rzadko kiedy byli sam na sam.
- Jeśli uda ci się dogadać z właścicielką – mruknął, a Laura szczerze się do niego uśmiechnęła. Stiles również odpowiedział uśmiechem. Mulligan wiedziała jak to zrobić. Przecież bycie Mortui to nie tylko same wady…
***
Przytłumione światło księżyca wpadało do składziku przez szparę. Bowiem właściciel pomieszczenia poukładał księgi w taki sposób, by stanowiły jego większą część, a gdy w ostateczności i okno stało się uciążliwe, zasłonił je kolejnymi lekturami zupełnie ignorując potrzebę światła, bądź choćby fakt, że od zewnątrz okno mogło wyglądać co najmniej dziwnie. Jednak nikt z przypadkowych przechodniów nie zadawał pytań. Każdy, starszy mieszkaniec Beacon Hills wiedział, że Victor Mortis Philips po prostu potrzebuje takiego bajzlu. Miejsca, w którym znajdzie się wszystko. Staruszek bowiem odnajdywał się wyłącznie w bałaganie, nie akceptował porządku, ani ładu, czy składu. Doskonale wiedział, iż stan biurka odzwierciedla stan duszy człowieka, czym tłumaczył brak ów mebla w swojej pracowni. Dokładnie – mężczyzna nazywał ten pokoik pracownią, swoim królestwem i nikt obcy nie miał tam wstępu. Drzwi stały szeroko otwarte jedynie dla Marcoosa – wnuka Victora oraz niegdyś Gabriela – jego syna. Niestety mały Gabe, przestając być małym Gabem po prostu zrezygnował i pogrzebał nadzieje ojca, lecz w dniu narodzin Marcoosa ten drugi wiedział, co się święci. Wiedział, że na świat przyszła kolejna postać, której może przekazać pałeczkę. Wiele lat go przygotowywał, naprowadzał, aż wreszcie uświadomił, przez co zginął…
- Victorze! – posiwiały mężczyzna usłyszał dźwięczny, damski głos, który rozniósł się po całej okolicy. Był tak słodki, jakim słodkim go zapamiętał, jako chłopak. Marszcząc czoło odsunął stertę ksiąg i wyglądając przez okno zamarł. Nie mógł uwierzyć własnym oczom, dlatego zdjąwszy okulary przetarł je i ponownie założył na nos. Jednak ona wciąż tam stała, identyczna, odkalkowana. Na jej twarzy malował się ten zadziorny uśmieszek, rumiane policzki pokrywały liczne piegi, szczupłą sylwetkę okalało odzienie z poprzedniej epoki, długie, ciemne włosy wiły się na wszelkie strony, a błękitne oczy mierzyły go od góry do dołu. W szczupłej dłoni natomiast trzymała kilka kamyków, którymi zamierzała celować w szybę.
- Jak to… - wyszeptał Victor sam do siebie. Nie rozumiał nic, znał ją doskonale, zapamiętał, ba jak mógłby zapomnieć. Długo bił się z myślami, lecz w ostateczności postanowił zaufać starym oczom i swej bujnej wyobraźni. Dlatego właśnie narzucił na siebie kurtkę, wsunął kapcie ortopedyczne i wytoczył się z mieszkania ledwo ledwo. Lat miał już sporo, gdyż przeżył całe sto dwadzieścia jeden  wiosen, lecz nikomu się nie przyznał. Jego organizm starzał się w inny, wolniejszy sposób, ponieważ mężczyzna korzystał z licznych pomocy druidów, nielegalnych ziół oraz maczał palce w czymś, co było zabronione nawet w świecie anaturalnym. Korzystał z uroków ciemności. W sumie poddał się jej tuż po śmierci ukochanej. Wiedział, że nie powinien, ale kiedy ta dziewczyna odeszła, nie potrafił dojść do siebie. Zakochali się w sobie, lecz nie dane jej było dożycie happy endu.
- Joanne – powiedział wychodząc na zewnątrz. Znów poprawił okulary. Przecież jego Joanne odeszła już wieki temu. Zostawiła go, a teraz stała jakby nigdy nic, prawie dekadę młodsza i tak samo promienna. Bez tego. Bez Kamienia Filozoficznego…
Dwudziestolatka przytaknęła i ze łzami w oczach zarzuciła ręce na szyje byłego kochanka. Po prostu go przytuliła i on działając w amoku ją objął, nie licząc się z konsekwencjami.
Więcej nie widział już nic. Bowiem kobieta bez skrupulatnie skręciła kark Victora, pozwalając aby bezwładna sylwetka staruszka opadła na kostkę brukową.
- Witaj Victorze – akcent Joanne stał się bardziej dobitny, nie brzmiała jak ona, brzmiała zupełnie inaczej. Momentalnie delikatne rysy stały się ostrzejsze, a przed ciałem prezentowała się ona – wypisz wymaluj – Daphne Walsh – żegnaj Victorze. – obdarowała nieboszczyka swoim najbardziej ździrowatym uśmiechem, a potem obróciła się na pięcie – zaufaj mi Gerardzie – powiedziała, przenosząc leniwe spojrzenie na sylwetkę Argenta – nie mogłeś trafić na lepszą wspólniczkę. Jestem zawodowcem.
Łowca tylko uśmiechnął się figlarnie, gdy Daphne się skrzywiła.
- Słyszysz, Banshee, ona płacze, ona jęczy – zachichotała pod nosem – jak myślisz, ile damy czasu Natalie Martin?
Pod wpływem tych słów Gerard tylko wywrócił oczami. Dobrze wiedział, że Daphne pozbędzie się każdego, kto stanowił zagrożenie, a babka Lydii zaczęła być uciążliwa.
***
Na ścianie gdzieś w rogu między wszelkimi zapiskami i szkicami widniało czarno – białe zdjęcie przedstawiające dwoje młodych ludzi. Siedemnastolatkowie obejmowali się i uśmiechali do obiektywu, na tle dawnego Beacon Hills. U dołu widniał podpis „Victor Philips Mortis i Joanne Veronica Hostels, Beacon Hills, 1910”. I właśnie ten jedyny skrawek poddał się podmuchowi wiatru, spowodowanemu energicznym pchnięciem drzwi. Fotografia upadła na ziemię i została zdeptana przez ciężkie, obłocone, wojskowe buty, a ich właścicielka założyła ręce na biodra. Jej sroga mina mówiła sama za siebie i nie zrzedła nawet, gdy młody mężczyzna poderwał się na równe nogi.
Carmen wtargnęła do składziku bez słowa, po prostu gromiła Marcoosa spojrzeniem, oczekując wyjaśnień. Wiele zdążyła dopowiedzieć sobie sama, nie była ślepa. Całe życie starała się ignorować dziwne zjawiska, na które jedynym, naturalnym wyjaśnieniem okazały się nienaturalne stworzenia. Mortis przeczytała w swoim życiu zbyt wiele, zbyt realnych książek i zbyt wielu ludzi sprawiało wrażenie nieludzi, aby teraz miała znów usiąść z założonymi rękoma.
- Przecież mówiłem, że…
- Dość! – wrzasnęła Carmen, przerywając zbulwersowanie brata. Wtedy wręcz się zirytował. – Proszę bardzo, możesz się mną wysługiwać, bić mnie do woli, traktować jak szmatę, ale zasługuję na szczerość. Nie błagam, ja żądam prawdy – uniosła dumnie głowę robiąc krok w kierunku Marcoosa. Ten już przygotował dłoń. – Powiedz mi prawdę, powiedz, że jesteś łowcą, że jesteś czarownicą, że jesteś… jednorożcem… Powiedz mi po prostu o co do Crowley’a chodzi!
Marcoos uśmiechnął się pod nosem i zatarł ręce. Zmierzył siostrę od góry do dołu i nic nie mówiąc obrócił się w stronę okna. Teraz zostało odsłonięte, koniec końców on nie był Victorem.
- Jesteś za smarkata – westchnął – wróć do swoich serialików, książek, ale pamiętaj, aby nie ufać ludziom, ludzie, szczególnie Hale’owie to suki. Dosłownie – dramatycznie patrzył w przestrzeń. Carmen natomiast nie za wiele zrozumiała.
- Filozof się odezwał – prychnęła zachodząc go od tyłu – chcesz powiedzieć, że są wilkołakami? – spostrzegawczość kobiety szczególnie przypadła do gustu Marcoosa. Nie spodziewał się tego, iż siostra zgadnie tak szybko.
- Może nie jesteś aż tak głupia – mruknął.
- Jak ta laska w Doncaster, ona też była wilkołakiem, prawda? Zadrapała cię, widziałam ślady zadrapania, sierść na twojej kurtce… Jesteś łowcą wilkołaków?
Wtedy Marcoos szczerze się roześmiał, co Carmen zbiło z tropu i zaskoczyło. Nieczęsto się uśmiechał, ale ten rechot okazał się kpiący.
- Nie masz pojęcia o życiu – obrócił się kładąc dłoń na ramieniu siostry.
- A więc mnie uświadom – zdjęła tę rękę, oparłszy się o ścianę. Pomieszczenie nie było duże.
Marcoos się zawahał, ale w ostateczności westchnął, po czym jej opowiedział, a był świadom wszystkiego…
- Wiele lat temu, sześćset z hakiem, może więcej powstał kamień, tak zwany Kamień Filozoficzny, dający nieśmiertelność, utworzony na podstawie biblijnego paktu z diabłem – uśmiechnął się pod nosem. Podczas tamtej rozmowy ciągle obrzucał szatynkę nieszczerymi grymasami.
- Biblijnego? Serio?
- Biblia nie jest do końca fikcją. Nikt tak naprawdę nie wie, co działo się w czasach Nowego Testamentu, ale wtajemniczeni mają świadomość realności pierwszego, z niedociągnięciami – Carmen uniosła jedną brew.
- Bóg stworzył świat, lecz i wcześniej coś było. Coś musiało być, prawda? Wieczność, wróć, wieczne potępienie – szeptał, wtedy Marcoos ściszył nastrojowo ton. Kobieta natomiast poczuła zimny dreszcz. – Był mrok, a z mroku narodziło się światło. Z chaosu powstał porządek, lecz naparstek czystej nienawiści trwał z brzegu, gdyż ona została zastąpiona człowieczeństwem, a była i jego częścią – dwudziestosześciolatka dopiero wtedy zorientowała się, że brat wziął ze sterty jedną z ksiąg i zaczął czytać to, co zostało napisane dość niewyraźnie. – dlatego właśnie ON nienawidzi wszystkiego, co ludzkie, bo ludzie odebrali mu jego królestwo. Mrok i Światłość. Nazwani Szatanem i Bogiem, jak ten drugi posiada dzieci swoje, tak ten pierwszy nie obszedł się bez córek. Mrok karmi się cierpieniem, karmi się bólem, karmi się krwią, karmi się nostalgią, agonią, bo to z nich powstał i je tchnął w Kamień Ludzkich Dusz. Gdyż w nim zatrzymują się kolejne ofiary, jest więzieniem dla wnętrz ucierpiałych. Tak więc zesłał na ziemię kobietę, pierwszą grzesznicę, która błagała o ratunek, aby za najwyższą cenę mogła czynić zło i odbierać największy dar Światłości.
- Zaprzedała duszę diabłu – wyszeptała zafascynowana Carmen. To przerosło jej najśmielsze oczekiwania, dlatego usiadła na taborecie, który stał w rogu i wsłuchiwała się w słowa brata.
- Jak powiadają uczeni, choć pojąć tego nie potrafią, noc jest zwiastunem świtu, nienawiść miłości, tak jest śmierć jest drogą, do nieśmiertelności, lecz gdy umarła z prochów powstała, tuż po w proch się obróceniu i Światłość tchnęła życie w kolejną, swą córkę. Lecz to nie było już dobre, gdyż po zachwianiu natury i kolejne wynaturzenia zaczęły się zdarzać. Wilki z ludźmi, zakazane owoce, żywi umarli, krzyczące niewiasty, świat podzielił się na dwoje, bo logiczne zaczęło kłócić się z wszelką logiką, a bezpieczeństwo stało się nadto niebezpieczne. Więc gdy Pani Światła dokona dzieła i przywróci światu równowagę polegnie, a z nią i reszta, by znów było, tak jak być powinno. Jednakże Mrok i dla obalenia równowagi nawrócił swych synów i swe córki kolejne, rozkazał im strzec grzesznicy, aby ta mogła dokończyć złe dzieło. Aby krew została przelana. – Marcoos zatrzasnął księgę i spojrzał na zatraconą w rozmyślaniach Carmen.
- My jesteśmy kolejnymi dziećmi mroku… - przyznał – i dziadek był, i pradziadek, ojciec. Nie musisz, ale to tradycja, Carmen…
- Chcę – podniosła wzrok na brata – tylko dokończ. Kto w tej grze, jest kim? Hale’owie to mam rozumieć wynik zachwiania natury, ludzie – wilki? – Marcoos przytaknął.
- Laura Mulligan jest grzesznicą, a raczej jej potomkinią. Kamień był przekazywany z pokolenia na pokolenie, lecz ona… Ona jest wybrana, inna. Zrozumiesz, Car, gdy nadejdzie czas. – westchnął, a Mortis przytaknęła – Daphne Walsh to wybranka światła, ma za zadanie zniszczyć Laurę, a my dostaliśmy podtrzymanie mroku i to nic złego, takie jest nasze przeznaczenie… - Carmen tego jednego nie mogła pojąć, dlaczego miała uczestniczyć w szerzeniu nienawiści? Nie była złą osobą, lecz w jej głowie narodził się plan. Wiedziała, że musi to zrobić. Dlatego właśnie przytaknęła i rzekła:
- Opowiedz mi wszystko, o naszej rodzinie, o Hale’ach, o Laurze Mulligan, o Daphne Walsh i o Lydii Martin.
- Lydii Martin?
- Jest wrzeszczącą kobietą – mimika Carmen stała się obojętna. Jakby to wszystko przestało ją obchodzić, po prostu musiała zebrać kolejne informacje. Wiedziała, że to konieczne.
***
Donośne pukanie roznosiło się echem po pustym już przez nocną porę parku. Nikt nie powinien kręcić się na uliczkach miasta po godzinie dwudziestej drugiej, jednak kobieta, która próbowała dobić się do drzwi, okazała się sprzątaczką. Miała tylko jedno zadanie, posprzątać ubikację zanim wybije jedenasta, aby spokojnie móc wrócić do domu. Lecz nie dane jej było dostanie się do łazienki. Stukała, wołała –nic. Ktoś zatrzasnął drzwi i nie dając znaku życia siedział w środku. Poddenerwowana już kobieta oparła się czołem o zimne, metalowe drzwi. Westchnąwszy ciężko nacisnęła klamkę po raz kolejny:
- Proszę stąd wyjść bo wyważę drzwi – powiedziała, lecz w jej głosie nie dało się wychwycić najmniejszej emocji – liczę do trzech – jęknęła – raz… dwa…
- Trzy – sprzątaczka obróciła się na pięcie marszcząc czoło. Ktoś dokończył liczenie za nią, a ona sama mogła przyrzekać, że ów dziewczyny na oczy nie widziała.
- Co panienka tu robi? – założyła ręce na piersi
- Cóż – blondynka podeszła bliżej i spojrzała na plakietkę, która dumnie prezentowała się na piersi rozmówczyni – Lumen – jej twarz momentalnie przybrała inny wyraz. Rysy zaostrzyły się, a oczy zabłysnęły żółcią, obnażyła kły – miło było – warknęła. Lumen natomiast poczuła paraliżujący strach. Potwór, ludzka odsłona potwora. Lecz tylko tyle widziała, nim jej powieki opadły na wieki. Blondynka rozszarpała Lumen pozostawiając ją na pastwę losu, gdzieś w rowie. Następnie wyrwała klamkę i bezproblemowo dostała się do środka.
- Nieźle cię urządziła – stanąwszy nad ciałem wzięła głęboki oddech i wyciągnęła z kieszeni skórzanej kurtki płócienny woreczek związany czerwoną tasiemką. Następnie wysypała jego zawartość, mianowicie popiół, na rękę i zdmuchnęła prosto na martwą sylwetkę. Zacząwszy mamrotać pod nosem niezrozumiałe, łacińskie słowa uniosła ręce do góry. Później słyszała tylko głos – głos truchła, głos Daphne Walsh, który szeptał niespokojnie jej imię.
- Ego te baptizo, Erica Ryes…
***

(Ten rozdział należał do Carmen ;))
Witam swoich czytelników po tak długiej przerwie! Pamięta mnie tu ktoś jeszcze? Bo szczerze ja już sama powoli zapominałam. Jednak tym razem mam porządne wytłumaczenie... Mianowicie komputer. Zgadza się, wszystkie V rozdziałów do przodu po prostu poszło się walać, dlatego odpuściłam sobie pisanie przez jakiś czas. Serio, nie chciałam się denerwować. Ale znalazłam magiczny zeszyt i z bólem serca postanowiłam obudzić Darkness do życia. Obiecałam, że to napiszę i napiszę! Nawet jeśli w rok, czy dwa! Ot co! Tylko proszę, bądźcie ze mną ;)
Nie wiem co jeszcze mogę powiedzieć. Chyba skończyłam na dziś. Mam nadzieję, że rozdział się spodobał i podzielicie się swoimi opiniami co do niego. Podejrzewam, że już zapomnieliście co i jak... Ych, no nieważne, to do napisania! Teraz muszę pisać na bieżąco, a miałam tyle do przodu :')
Btw. Chcecie aby prócz Kiry i Erici pojawiła się też Malia? 
Trzymajcie się
xx
Nogitsune

15 komentarzy:

  1. Nie chcę Malii, chcę więcej Lydii i Isaaca.
    A tak btw to cudny rozdział, czekam niecierpliwie na nowy ;*

    OdpowiedzUsuń
  2. Jesteś najlepsza! Wróciłaś! ◇♥♥♥♥~wera

    OdpowiedzUsuń
  3. Jej, polubiłam Carmen :D Właśnie, chciałam podziękować za komentarz na moim blogu. Więc tak, super rozdział. Akcja z Laurą i Daphne najlepsza. Ale jej przywaliła, tyko nie kapuję. Jaka Cassandra? Ale się porobiło. Nie mogę doczekać się następnego rozdziału. Hej! Ale to dziwne z tą Carmen. Nagle wszystko wie, czy jak? Dzieci Mroku... Nie lubię Marcoos'a i chyba nie polubię. Ale naprawdę sposób w jaki to wszystko piszesz jest niesamowity i mam zawsze wrażenie, że czytam profesjonalną książkę. Ja Ci mówię wydasz ją, wydasz książkę. Kiedy czytam Twoje opowiadanie, mam ochotę się walną z żelazka w twarz, bo patrząc na mój styl pisania wyglądam tak jakoś...jak szara myszka. No i w ogóle demony <3 Uwielbiam, uwielbiam. Ale chyba mi nie powiesz, że Crowley sobie tam gdzieś chodzi po ziemi? To byłby dla mnie szok totalny. Hi, pomysł z randką, niezły, nie mogę się doczekać
    A! I ja chcę Malię! Ubóstwiam ją i jestem pewna, że byłoby jeszcze ciekawiej gdyby ona się pojawiła.
    Pozdrawiam i życzę weny
    Julia <3
    PS: Serio, współczuję tych strat. Miałam już tak raz i miałam ochotę się wtedy powiesić i przestać pisać na wieczność. Znam więc ten ból.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ooo... Wpadłam w mini-euforię, kiedy zobaczyłam Twój komentarz u mnie <3 Od tego momentu wiedziałam, że musisz w końcu dodać nowy rozdział! :D Jednak strasznie Ci współczuję. Ja chyba bym się nie zebrała, gdyby tyle pracy poszło się jeb... no tego. Ja jestem ubezpieczona i wszystko zapisuję na dysku google, więc mój złom nie może mi zrobić takiego świństwa :)
    No... kiedy skończyłam czytać, po prostu wgapiałam się w ścianę, po czym pomyślałam "mózg rozjebany". Najbardziej intryguje mnie ta sprawa z Ericą i Daphne :o No... to takie... confused :o Nawet polskiego słowa na to nie potrafię znaleźć. Jednak to dobrze, nawet bardzo, bo ostatnio tak samo czułam się po skończeniu "Prób Ognia", które, jakby nie było, uważam za świetną książkę, soo... masz się cieszyć!
    Oh, Laura i ten jej uroczy pomysł :D To takie w stylu Scallison, haha :D Meh, tęsknię za nimi, byli tacy słodcy, chociaż kiedyś ich aż tak nie shippowałam, dopiero po śmierci Allison zaczęli być w moich oczach świetną parą, smutne, ale prawdziwe :/
    O, mam nadzieję, że w następnym rozdziale pojawi się Derek (dużooo Dereka, dużooo) :D
    A co do Malii, to hmmm... Ogólnie uczucia, którymi ją darzę są... skomplikowane xD Nie wiem, czy jest sens ją wciskać na siłę, ale jakbyś miała jakiś ciekawy pomysł na wątek z nią, to czemu nie :)
    Nie mam pojęcia, co musiałabyś zrobić, żeby uzyskać ode mnie negatywną opinię na temat opowiadania. Jak zwykle niezwykle super się czytało i nie wiem, co więcej powiedzieć :) Powodzenia z pisaniem, dużo weny i pozdrawiam <3

    ~ Arawis z keep-ya-far.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  5. Nicierpliwie czekam na dalej i nałogowo będe sprawdzać bloga ;) - wierna fanka

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie rozpisuję się kocie bo nie wiem co napisać ;-;
    Rozdział cudny ( z resztą jak zawsze) i nie wiem co jeszcze napisać...
    No chyba tylko to że w tym tygodniu powinien się pojawić rozdział, na 'Życie demona'.
    To wszystko z mojej strony. Pozdrawiam
    ~Kinga
    ~Twoja NF

    OdpowiedzUsuń
  7. Hej, hej, hej (tak to znów ja ). Strasznie tęskniłam za tobą i fanfiction, a tu na 1 listopada taka niespodzianka :) Rozdział bardzo mi się podobał. OMG Erica ! i Kira... Tak nie wiem co napisać. Na serio to dziwne. Życzę ci tylko weny, weny i weny :)
    Jula z http://distress-and-fear.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  8. Witam :) Na początku informuję,że dołączyłam do obserwatorów twojego bloga, a także dodałam twojego bloga do blogów, które czytam regularnie :) A teraz przejdźmy do opowiadania. Nareszcie nadrobiłam rozdziały i już wiem o co tu chodzi :D Najpierw taka mała uwaga, nie wiem jak innych ale mnie trochę denerwują te przekreślone zdania. Już na kilku blogach spotkałam się z taką tendencją i jakoś mi to nie pasuje. Ale to tylko taka luźna uwaga.Zrobisz z nią co będziesz chciała :) Dla mnie najlepsza akcja była z Laurą i Daphne. Ja to już tylko czekałam na to jak Laura się na nią rzuci. Wiedziałam,że nie wytrzyma i się przemieni. Wiedziałam od początku, że Marcoos będzie miał w sobie coś z mroku, no i się nie pomyliłam :D Jestem bardzo ciekawa następnego rozdziału :) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  9. Jedy, jedy, ja Cię pamiętam i to bardzo dobrze! :D Czekałam na ten rozdział z utęsknieniem, a komentuję go tak późno, przepraszam. :(
    No nic. :D Świetny, po prostu cudowny, uwielbiam momenty, kiedy Daphne, hmm... budzi w Lau potwora, hahah. :D Jednak lekcje Dereka coś jej dały. :p Żal mi się zrobiło, kiedy Daph umarła, ale dzięki ci Erico :D
    Fajna scena z Victorem i Daphne, w ogóle dla mnie w tym rozdziale jednak rządziła Daphne, heheh, strasznie ją polubiłam. Zresztą wszystkie postacie, jakie są na tym blogu są super :D
    Nie mogę doczekac sę kolejnego rozdziału. :D
    Pozdrawiam, życzę weny, pomysłów, ciepełka, słoneczka, dobrych ocen i radości. <3
    Przy okazji zapraszam na nowy blog :p
    change-from-victim.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  10. Wróciłaś! Nie wiesz, ja się cieszę <3
    Bardzooo dawno czytałam Twó ostatni rozdział, dlatego pewne rzeczy pozapominałam, ale już wszystko sobie przypomniałam i jest ok! :D
    Carmen! Wiesz, że ją uwielbiam i ogromnie się cieszę, że tak dużo było o niej w tym rozdziale. Jest naprawdę inteligentna i stanowcza. Nie sądziłam, że zmusi Marcoosa, by wyznał jej prawdę. Myslałam, że raczej sama weźmie sprawy w swoje ręce i zacznie szukać w rzeczach brata. Ale stało sie zdecydowanie lepiej!
    A skoro juz jesteśmy przy Dzieciach Mroku... WOW. Wreszcie wszystko się rozjaśniło. Czy ja dobrze rozumiem, że Dzieci Mroku są po złej stronie i że Carmen powiedziała Marcoosowi, że chce wziąć udział w tym, do czego została stworzona? Ale ona jest dobra, prawda? Wnioskuję, z tekstu, że ma jakiś plan i nie mogę się doczekać, by poznać jaki! ;)
    Jedyną rzeczą, której mogłabym się czepić, to wiązanie Biblii z fantastyką, bo za tym nie przepadam.
    Haha, Laura jest świetna! Taka swatka z niej :D Ale popieram, popieram, co by nie! Scott i Allison należą do siebie i tyle <3
    Mówiłam, że kłótnie Stilesa i Laury są przesłodkie?
    Końcówka mnie rozwaliła... Masz talent <3
    Pozdrawiam serdecznie :* Dużo weny życzę! Pisz częściej <3

    OdpowiedzUsuń
  11. Jejku, końcówka mnie rozwaliła xD
    Stiles i Laura, Boże ;3 No kocham ich.
    Nie, ja tu nie chcę żadnej Mali, nie, nie, nie!
    Życze dużo weny,
    Cathy

    OdpowiedzUsuń
  12. A więc znowu kieruję swoją oderwaną łapką po ekranie i powiem, że jest to o wiele bardziej przyjemne niż brzmi *heheszky* ^^
    Oj, kochana nawet nie wiesz jaki ci się opieprz szykował, no ale masz te swoje wytłumaczenie. Tak się właśnie zastanawiałam, co cię powstrzymuje przed dodawaniem nowych rozdziałów, skoro nie raz mówiłaś, że masz napisane do przodu, a tu takie coś. Współczutki ;c
    No ale do rzeczy, darling ;)
    Wiesz, że uwielbiam Carmen, ale co za dużo to nie zdrowo. Trochę mnie drażniło, że tak dużo o niej, a przecież nie jest gł bohaterką. Ja tu pragnę Staury! No, ale lubię ją, więc jakoś to zdzierżyłam ;p Poza tym nareszcie wszystko wie Ale mam nadzieję, że wkręca Marcoosa (od początku wiedziałam, że jest zły- ja i moje sherlockowanie ) i we właściwym momencie puści go z trąbą.
    Trochę mnie zdziwiło, że Lau tak łatwo sobie poradziła z Daphne no, ale tak jak myślałam, to jeszcze nie koniec. Także zobaczymy co D i ta Erica razem wykombinują. No i stawiam, że Cassandra to imię albo ostatniej, albo pierwszej dziewczyny, która zamieniała się w demona
    Państwo Stilińscy i ich kłótnie małżeńskie- kocham <3 Proszę o więcej ;*
    A tak btw to czemu Daphne zabiła Victora ? Czyżby zaczynała się dobierać do rodzinki dzieci mroku ? Tryb Sherlocka! Może niedługo zabierze się za Carmen i Marcoosa ? Choć ja osobiście stawiam, że najpierw Carmen. Oczywiście zaraz po Natalie Martin, która tak wgl czym jej zawiniła ?
    Także to chyba wszystko... Soreczki, że dopiero teraz komentuję, ale czasu brakuje, brakuje i wcale nie przybywa, sweetheart. Mimo to z utęsknieniem wyczekuję nn i zapraszam do siebie ;*
    http://hsdsintvd.blogspot.com/

    Twoja jak zawsze nieogarnięta, spóźniona, nieskładna
    Lenena

    OdpowiedzUsuń
  13. Hej! Mogłabyś mi podać swój adres e-mail? Mam do Ciebie ważną i pilną sprawę
    Julia

    OdpowiedzUsuń
  14. Zaintrygowało mnie i z chęcią poczytam więcej...

    OdpowiedzUsuń
  15. Zupełnie nie mam pojęcia co napisać. Ten rozdział był powiem szczerze - trudny. Głównie przez natłok informacji które poznała Carmen. Dobrze, że wszystko zostało tak zebrane do kupy, choć jednocześnie będę musiała to pożądanie przetrawić. Trochę mi szkoda Carmen, że wszyscy tylko ją wykorzystują i olewają. Peter to już w ogóle przechodzi samego siebie, ale chyba tak to już z nim jest. Po prostu nie lubię gościa i kompletnie mnie drażni jego zachowanie. Laura świetnie sobie poradziła z Daphne. Nie spodziewałam się, że wypije jej krew, ale ta niespodzianka jak najbardziej mi się podobała. Zastanawia mnie postać Joanne i tajemnica jej młodego wieku. W końcu na tym zdjęciu miała tyle lat co ten starzec. Końcowa akcja jest kompletnie tajemnicza i nie z tej ziemi więc jej też poświęcę więcej uwagi.
    Pozdrawiam ;*

    OdpowiedzUsuń

Jeśli posiadasz opinię, śmiało, wyraź ją. Chętnie poczytam, co sądzisz o mojej twórczości i kto wie... Może porwiesz mnie także swoją?