niedziela, 16 listopada 2014

Rozdział XIII "Złe, niewłaściwe, nieetyczne, słodkie.."

"Co znaczy żyć? Proste pytanie, na które każdy zna odpowiedź. Jednak nie wszyscy odpowiedzą tak samo. Czy można żyć po śmierci? I kiedy zaczyna się życie? 
Moje zaczęło się dopiero wtedy, gdy umarłam i nie, nie w momencie otworzenia oczu ponownie. Zostałam obudzona od środka, nigdy przez całe siedemnaście lat nie czułam się tak żywa, pełna... wszystkiego, jak wtedy. Kim jestem, dokąd zmierzam? To przestało mieć znaczenie, poczułam że oddycham, że mogę mieć to, czego chcę, poczułam skrzydła wraz z jego dotykiem... To złe? Och, ja wiem, to okropne. Nigdy nie prosiłam o coś takiego, nigdy nie powiedziałam na głos, że potrzebuję go w ten sposób. Ale wtedy, gdy byliśmy sami... Jestem zła, a to samolubne, bo nie wiem co tak na prawdę czuję. Emocje zaczynają przeżerać moje wnętrze. Inne ubywają, ale ta... Ona mnie przepełnia. Nie umiem jej nazwać, to emocja o szczególnym działaniu, ona mnie koi, jednak mimo wszystko, wiem jak bardzo jest zła..."
L.M
Mrok przesiąknął nawet najmniejszy zakątek miasteczka, powodując że domy zaczęły w nim tonąć. Niebo zaszyło się za grubą warstwą ciemnych, burzowych chmur, a zachodzące gdzieś za horyzontem słońce nieustannie walczyło z powłoką, lecz chmury uparcie trzymały każdy promyczek za sobą. Przedrzeć się przez nie mogło jedynie tysiące kropli, opadających z ogromną siłą na obłocone płyty. Raz po raz po Beacon Hills rozniósł się huk, a ciemność przeszyła błyskawica, rzucając światło niczym z flesza na zmokłą panoramę i przytłumioną przez aurę sylwetkę. Kaptur na głowie miał chronić przed deszczem, jednak okazał się on niczym w porównaniu do siły ulewy. Skórzane botki natomiast przepuszczały wodę na przemian z błotem, podczas gdy zziębłe dłonie ugrzęzły w kieszeniach. I znów, po raz kolejny błysnęło, lecz światełko, a raczej dwa światełka nie były wynikiem burzy. Przed postacią zatrzymało się stare auto, do którego bezzwłocznie wsiadła.
- Mówiłem, żebyś poczekała – zaczął kierowca, cofając. Zmierzali do centrum.
- Mówiłam, żebyś się pospieszył – nie była mu dłużna w oburzeniu i potarła skostniałe dłonie. Przez zdenerwowanie jej akcent okazał się bardziej wychwytny.
- Mówiłem, że to głupi pomysł – nie przestawał.  
- Mówiłam, że mi się uda – założywszy nogę na nogę zmierzyła rozmówcę, gromiąc go spojrzeniem.
- A ja nie chciałem w to wierzyć – wywrócił oczami i w ostateczności zaparkował przed niewielkim, obskurnym budynkiem. Przez nieszczelne, mokre szyby do środka wpadało światło, warkot silnika, oraz ich głosy.
- Musimy to zrobić – zaznaczyła, wychodząc z samochodu. Wyciągnęła pęk kuczy i jeden z nich włożyła w zamek. Gdy otworzyła drzwi znalazła się w ciepłym, klimatycznym pomieszczeniu, a po zapaleniu światła zrzuciła kaptur z głowy, pozwalając aby mokre, ciemne kosmyki opadły kaskadą na łopatki. Jej błękitne oczy, błyszczały w przytłumionym świetle lampy, a zawadiacki uśmiech zdobił promienną, nieumalowaną twarz. Tuż za dziewczyną stanął przystojny chłopak trzymając rączkę dziecka, którego obecność umknęła towarzyszce.
- Jestem genialna – odezwała się pierwsza, wpatrując w opustoszałą salę. Krzesła stały do góry nogami na stolikach, a uzupełniony barek zachęcał do skosztowania najróżniejszych trunków.
- Trzeba ci to przyznać – wywrócił oczami pomagając maluchowi w zdjęciu płaszczyka przeciwdeszczowego.
- Stiles, co tu robimy? – odezwał się dzieciak cieniutkim głosikiem i wlepił w starszego kuzyna niepewne spojrzenie. Dopiero wtedy zwrócił na siebie uwagę Laury. Nastolatka zmierzyła chłopca, a założywszy ręce na piersi przeniosła wzrok na Stilinskiego.
- Zabrałeś Jace’a ze sobą? – uniosła obie brwi w górę. Jej zdenerwowany wyraz twarzy wyglądał dobitniej na tle grzmotu, który przypomniał całej trójce o burzy.
Jace niepewnie uśmiechnął się do Laury, a pod wpływem jego słodyczy złamała się. Dzieci bardzo ją rozczulały i miała do nich słabość. Planowała w przyszłości rodzinę, a już wtedy poczuła napływ instynktu macierzyńskiego. Stiles natomiast odczuwał to inaczej. Fakt, nie miał nic do dzieci. Niektóre nawet lubił, jednak nie wiedział jak się nimi zająć, nie umiał się dogadać i dawał wejść sobie na głowę. Dlatego jemu również nie odpowiadała opcja niańczenia Jace’a.
- No dobra, młody – szatynka kucnęła przy czterolatku i westchnęła – lubisz czekoladę? – Jace pokiwał twierdząco głową, więc Laura puściła mu oczko i wzięła na ręce. Ignorując obecność przyjaciela zabrała jego kuzyna na zaplecze.
Znajdowali się w Roadhouse, aby urządzić najlepszą na świecie randkę dla Scotta i Allison. Przecież bycie Mortui nie składa się z samych minusów, prawda? Laura pomyślała, że po zdjęciu klątwy z chęcią zatrzymałaby hipnozę. Tym sposobem zdobyła klucze.
- Usiądź sobie tutaj – posadziła malucha na krześle i wyciągnęła z lodówki tabliczkę czekolady – smacznego – podała małemu słodycz. Owszem, wiedziała, że nie powinna napychać go czekoladą, jednak nie miała teraz czasu na zabawę z dzieckiem. Musieli uwinąć się do dwudziestej trzeciej, a dochodziła dwudziesta druga. Zastanawiało ją tylko, dlaczego Jace jeszcze nie śpi i gdzie na Boga podziała się Carly.
Zostawiwszy uchylone drzwi zaplecza, dołączyła do Stilesa, który poodsuwał stoliki na bok, umieszczając jeden po środku sali. Laura tylko zdjęła dwa krzesła, resztę dokładając do pozostałych.
- W sumie, gdyby komuś się chciało, mogłoby tu być całkiem romantycznie – wzruszyła ramionami i znużona ciszą podłączyła komórkę do radia.
- Może – Stiles usiadł na stole i ją zmierzył – co robisz?
                - High School Musical – sarknęła puszczając swoją listę przebojów. Znalazły się na niej piosenki przede wszystkim Bon Jovi, Metallici, Iron Maiden, ACDC, trochę Arctic Monkeys, Coldplay oraz Green Day. I to właśnie przebojem Highway To Hell zaczęła. O zgrozo, momentami utożsamiała się z tym tekstem.
Stiles jedynie wywrócił oczami. Wiedział, jak bardzo Laura ceni sobie muzykę i wiedział jak bardzo może jej w cudzysłowiu „odwalić”. Nie mylił się. Od pierwszych nut zaczęła wywijać włosami i tanecznym krokiem wyciągać z plecaka obrus.
                - Dalej, nie bądź sztywny! – zawołała, rozprostowując biały, delikatny materiał na drewnianym blacie. Stilinski założył ręce na piersi i wydąwszy dolną wargę zmierzył przyjaciółkę. Prawda była taka, że Laura nie potrafiła tańczyć, choćby chciała, choćby próbowała, była w tym okropna, dlatego się zaśmiał.
                - Stiles, noo! – jęknęła znów, wymachując włosami. Jace tylko zerkał przez szparkę w drzwiach zajadając się czekoladą.
                - Nie znam tego – skłamał, starając się nie ugiąć. Nawet nie wiedział dlaczego mu tak zależy. Może fakt, że sam nie tańczy lepiej niż ona go przytłaczał?
                - Wszyscy to znają – poruszając biodrami założyła ręce na jego szyję i próbowała coś zdziałać, ale na próżno – dalej, Stiles, I'm on the highway to hell! – zaśpiewała refren. Śpiewała odrobinę lepiej niż tańczyła… Odrobinę.
                - And I'm going down, all the way down – wywrócił oczami i jej zawtórował. Oboje się roześmiali, a jeszcze głośniej zarechotał Jace. Odsuwając się od siebie spojrzeli na dzieciaka i wydarli się dobitnie - On the highway to hell! – a kiedy piosenka się skończyła Mulligan zrobiła typowo rockowe „wow” i zaczęła wyciągać talerze z zaplecza. Nastolatek natomiast zabrał się za przecieranie sztućców. Dobrze im się wspólnie pracowało. Dodatkowo bez przerwy albo dźgali się po bokach, bądź wykrzykiwali teksty piosenek, a gdy Jace skończył jeść dołączył do nich, nieustannie się śmiejąc.
                Wtedy Laura poczuła się w pewien sposób winna. Gdy tak zerkała na Stilesa i wiedziała, że go okłamuje, coś w niej pękało. Jednak nie mogła się zdradzić, nie wtedy.
                - Więc… - powiedziała układając na talerzyk kupny placek i ciastka – czemu zawdzięczamy obecność Jace’a?
                - Carly i tata byli sprawdzić stan domku nad jeziorem. Wiesz którego – odpowiedział bez ogródek, ustawiając na stole butelkę wina oraz dwa kieliszki – zaskoczyła ich burza, więc posiedzą tam, aż się polepszy.
                - Poradzisz sobie z dzieckiem? – zapytała stając obok. Po środku blatu ułożyła talerzyk z plackiem oraz jedną, czerwoną różę.
                - Śmiesz wątpić – stali ramię w ramię, a gdy się obrócili, aby na siebie spojrzeć ich twarze nie dzieliła zbyt duża odległość. Dodatkowo dzieciak gdzieś się zmył, więc zostali sami.
                Laura poczuła, że się peszy, jakby jego bliskość działała na jej ciało, znów pojawił się ten przyjemny uścisk w brzuchu, lecz nadal nie wiedziała jak nazwać to uczucie. Ono było zbyt… inne, aby móc jakkolwiek je ochrzcić. Wtedy jak na zawołanie piosenka się przełączyła i po Roadouse rozbrzmiał dźwięk „A Little Death”. Na litość Boską, serio?! – pomyślała. Nie miała pojęcia jakim cudem piosenka znalazła się na tej liście. Postanowiła zachować się w miarę naturalnie, jednak w jednej chwili jakby zapomniała kim jest, do cholery umknęło jej, że musi oddychać, a co dopiero naturalne zachowanie. Myśl idiotko, co zrobiłaby Laura?! Zaraz… To ty jesteś Laura, zrób coś! – mówiła sama do siebie w myślach. Ostatecznie tylko porwała ciastko z talerzyka i usiadła na krześle.
                - Stracę do tej piosenki dziewictwo – palnęła. Wtedy zalał ją rumieniec, bo dotarło do niej co powiedziała. Miała ochotę zniknąć z powierzchni ziemi.
                - Nie wiem co jest w niej takiego, Lau – odpowiedział Stiles, jakby nigdy nic, jakby w ogóle go nie zaskakiwała, bądź na swój sposób nie pociągała. Usiadł na drugim krześle i też zjadł jedno ciastko.
                - Poczekaj do refrenu – zachichotała. Wtem światełka, które rozwiesili po barze zabłysnęły. Jace zupełnym przypadkiem je zapalił. Spojrzeli po sobie i wymijająco się uśmiechnęli. Oboje wiedzieli, że coś jest nie tak. Laura rozważała już opcję strucia się jakimś, nieświeżym żarciem, ponieważ te „bóle” brzucha były niemiłosiernie dziwne.
                Kiedy zaczął się refren Stiles tylko wzruszył ramionami, a Laura wywróciła oczami.
                - Pomyśl sobie tylko – zniżyła głos i ułożyła rękę na jego kolanie – zamknij oczy i pomyśl… - zawahała się – o Lydii – jednak on wciąż pustym wzrokiem się w nią wpatrywał. Uchylił usta czując, że zaraz spłonie. Zrobiło mu się gorąco i również delikatnie się zarumienił. Jakoś nie mógł myśleć wtedy o Lydii. Dłoń Laury go rozpraszała, dodatkowo ta piosenka. Nie mógł powiedzieć nic, bo zapomniał czym są słowa. – pomyśl, że to ona cię dotyka – nastolatka działała w amoku. Jakby ta cała sytuacja ją ogłupiła, byli tam tylko oni dwoje, nic innego się nie liczyło. Laura jeszcze nigdy w życiu nie doświadczyła czegoś takiego, to uczucie, ono ją przeżerało, powodowało że stawała się silna, pełna… Wszystkiego. Podświadomie przeniosła wzrok na jego usta i równie nieumyślnie pogłaskała dłonią nogę Stilesa.
                - Laura… - kiedy wypowiedział jej imię tak... Takim głosem nie zwracał się do nikogo. Mówił w sposób dokładny, niski, seksowny, zachrypły. Oddech dziewczyny przyspieszył, oblizała wargi, następnie je zagryzając. Po tym geście i jemu zrobiło się słabo. Zorientował się, że obserwuje jej usta i to jak miarowo oddycha. Nagle reszta świata rozpłynęła się w nicości. Owszem, nie byli tylko przyjaciółmi, inaczej, nie byli zwyczajnymi przyjaciółmi. Czuł do niej ten cholerny pociąg, chciał ją pocałować. Po raz pierwszy wizja ich złączonych ust nie była tak odległa. Zadrżał pod wpływem jej dotyku, mimo wszystko wiedział, iż to złe. Bardzo. Niewłaściwe, nieczyste, nieetyczne, złe do bólu. Chęć pocałowania Laury była nie taka. A co z Lydią? Z kim…? L… Co? Laura, tak jest, Ly… Nie, tak, nie, tak. Rozkosz.
                Nagle wewnętrzna walka Stilesa została bezczelnie przerwana, Lydia zniknęła na dobre, no okej, na ten moment, ponieważ Laura ułożyła palec na jego ustach. Wciąż się w nie wpatrywała, lecz delikatnie przybliżyła głowę. Z tego powodu uniósł jej podbródek, tym samym zmuszając dziewczynę do podniesienia wzroku. Zrobiła to, spojrzawszy w oczy przyjaciela przejechała opuszkiem po jego dolnej wardze. Uwielbiała jego oczy, mogłaby się w nie wpatrywać godzinami, na czym przyłapała się dopiero wtedy. Czuła, że to złe. Nie powinni, przyjaźń zobowiązuje! W jednej chwili przestała być Demonem Mortui, a on przestał być kolesiem, który na ów demona polował. Stali się dwojgiem ludzi, zwyczajnych ludzi, których niewyobrażalnie ciągnęło do siebie nawzajem.
                - Touch me, yeah – palnął szeptem w raz z tekstem piosenki, prosto w jej usta, ponieważ przez tę minutę, która dla nich trwała wieczność, zdążyli bardzo przysunąć twarze do siebie.
                - Czujesz magię tej piosenki… - uśmiechnęła się Laura przymykając powieki. Co ma być, to będzie – stwierdziła i ułożyła dłoń na poliku Stilesa. Pod zimnymi palcami poczuła, jak bardzo rozpalony jest.
                - Cholera, Lau, pocałuję cię – byli tak blisko, że niemal mógł odczuć jej usta na swoich. Może trzy minimetry dzieliły ich od siebie.
                - Cholera, nie będę protestować… - głos nastolatki również stał się tak nieprawdopodobnie seksowny. Niski, zachrypły…
                - Mhm… - wymruczał. Chciał aby ta chwila trwała wiecznie. Zawładnęła jego całym umysłem, nie zostawiając ni centymetra dla Lydii Martin. Wyłącznie Laura. Nikt więcej. Zorientował się, jak bardzo potrzebował jej bliskości przez te dwa lata rozłąki. Jednak dziwne przeczucie, które chodziło za nim od kilku tygodni nie minęło się z prawdą. Coś uległo radykalnej zmianie, a on nie potrafił już traktować jej jak „kumpla”. Położył ręce na obu polikach nastolatki. Płonęły. Laura nie była czerwona, ona stała się praktycznie purpurowa. Uchyliła usta i przejechała wargą po jego wardze…
Wtem oślepił ich blask jaskrawego światła…
                - O, to chyba oni! – magiczną chwilę przerwał Jace. Dopiero wtedy Laura i Stiles zorientowali się, że chłopiec cały czas siedział na stoliku i z zainteresowaniem się im przyglądał.
                - Shit – syknęła, momentalnie wstając. Otrzepała spodnie i poprawiła obrus. Starała się zawiesić wzrok na czymkolwiek. Byle nie na Stilesie.
                - Udało się – chłopak klasnął w dłonie. Próbował zachowywać się jakby nigdy do niczego nie doszło. Nie doszło. Jednak wolałby pocałować Laurę i po prostu się wyprzeć, niż siedzieć w samiutkim środku uporczywego niedopowiedzenia.
                - Zdążyliśmy – pisnęła siedemnastolatka układając rękę na czole. Boże, zaraz stanę w płomieniach – pomyślała. Nie zwróciła tylko uwagi na istotny fakt. Mianowicie kiedy była tak blisko z kimkolwiek innym momentalnie uruchamiała się żądza krwi, przy Stilesie ona znikała całkowicie. Jakby chłopak pozwalał zapomnieć Mulligan o istnieniu klątwy.
                - Yep, zdążyliśmy – Stiles zaczął wyłamywać palce, niepewnie patrząc na profil Laury. Ona natomiast wyglądała, jakby próbowała wzrokiem wypalić dziury w drzwiach. Podświadomie się uśmiechnął. Przez moment ją obserwował nie myśląc o niczym konkretnym. Wtedy wejście otworzyło się z łoskotem, do pomieszczenia wpadła Allison, a tuż za nią Scott. Oboje mieli bojowe miny.
                - Co jest, gdzie ciało?! – zapytał wilkołak, pozwalając aby paznokcie zmieniły się w pazury.
                - Nie ma żadnego ciała – syn szeryfa szepnął teatralnie, pod wpływem czego Allie zmarszczyła czoło.
                - Jak to? Więc po co tu jesteśmy?! – łowczyni założyła ręce na piersi. Wtedy Laura i Stiles spojrzeli po sobie, odsuwając się na boki. Zasłaniali bowiem udekorowany stolik.
                - Chyba nie rozumiem – Scott uniósł jedną brew. Allison tylko wywróciła oczami, posyłając brunetce wymowne spojrzenie. Siedemnastolatka jedynie zaśmiała się pod nosem ciągnąc Stilinskiego za rękaw.
                - Musimy iść, wiesz… Sprawy i tak dalej… - mówiła kierując się w stronę wyjścia.
                - Oni będą uprawiać seks! – rzucił rozpromieniony Jace, a pozostała czwórka spojrzała po sobie.
                - Zabawny dzieciak – Stiles zaśmiał się nerwowo, łapiąc jego rączkę. – nawet nie wie co to znaczy.
                - Właśnie – zawtórowała mu Laura – bawcie się dobrze – i zniknęli za drzwiami.
                Allison przeniosła spojrzenie na Scotta.
                - Chyba to shippuję* – podeszła do stolika i otworzyła szampana.
                - Proszę, kiedyś mi uciekali, bo „nie rozumiałem ich zabaw” – zachichotał McCall, nakładając placek na talerze. Łowczyni zaczęła się już szczerze śmiać. Scott tęsknił za tym śmiechem i w głębi duszy dziękował przyjaciołom za tę randkę. Tylko czy dla Allison to także była randka? Scott i Stiles mieli jedną wspólną cechę w miłostkach – nienawidzili niedopowiedzeń.
***
                - Jack, nie, nie… - mężczyzna zadrżał z zimna, a jego niebieskie oczy nie wyrażały już żadnego bólu. Jakby pogodził się ze swoim losem – Jack! – kobieta natomiast nieudolnie starała się walczyć o jego życie. Miała cień nadziei, mimo iż znajdowali się w lodowatej wodzie wśród martwych ciał i szczątków warownego statku.
                - Jack, dlaczego za każdym razem musisz tonąć?! – głos Rose zagłuszył o stokroć głośniejszy lament Lydii. Rzuciła łyżeczką od lodów w ekran, mimo to nie powodując że obraz „Titanica” zniknął. – Skończony skurwysynu, zostawiłeś ją samą, jak śmiałeś?! – za łyżeczką poleciała pusta szklanka po whisky, a Martin zaczęła przecierać oczy. Po raz kolejny oglądała Titanica rozmyślając o Jacksonie. Jednak tym razem było inaczej. Do tego doszedł ogrom jeszcze kolejnych myśli. Wszystko zaczęło się sypać. Lydia potrzebowała kogoś u swojego boku, lecz uparcie starała się tego nie przyznać. Nawet przed samą sobą. Wszyscy dookoła odchodzili, a ona nie miała siły na walkę z własnymi demonami. Czuła się osamotniona, na domiar złego taka słaba. Nie, Lydia Martin nie jest słaba – próbowała przekonać samą siebie, ale nieudolnie.
                Stella wyszła, Daphne wyszła, Jackson wyszedł… z jej życia już dawno, Allison wyszła… Kogo jeszcze miała? Zabrała się za kontemplacje, nie widząc nic ciekawszego do roboty.
                - Może jesteś złą osobą? – zapytała, z nadzieją że odpowie chociaż echo, ale tak się nie stało. Zamiast tego rudzielec usłyszał dzwonek do drzwi. Nie zważając na to, że wygląda jak mała panda przez rozmazany tusz, okryła się kocem i poszła otworzyć. Swoją drogą ciekawiło ją kogo niesie w tak burzową noc. Czyżby ktoś się o nią upomniał?
                - Jeśli Rogersowie naprzeciw zamówili pizzę, a ty nie wiesz jak trafić, zabiję cię – uśmiechnęła się jak najbardziej sadystycznie, ujmując klamkę. Jeszcze raz przetarła oczy, przenosząc wzrok na wysmukłą, męską postać. Zamarła. Mimo wszystko nie spodziewała się go tutaj.
                - Isaac? – Lydia zmarszczyła czoło, otwierając drzwi szerzej. – schronisko przecznicę dalej… - nadal starała się zachować pozory twardej, ale chłopak milczał. Zdziwiło ją to. Prawdę mówiąc nastolatka przyzwyczaiła się do tego, że był w pobliżu. Lahey nie odstępował jej na krok, kiedy byli w parku, ciągle wodził za nią wzrokiem. Jakby się uparł. Martin bowiem nie wiedziała, że to tylko zlecenie Petera. Odnosiła wrażenie, że Isaac jest tak… kochany? Okej, kochany, z własnej woli, a kiedy zobaczyła go przemoczonego do suchej nitki w wejściu własnego domu, nie mogła się nie uśmiechnąć. Jako jedyny jej nie zbywał. Był, a tego potrzebowała najbardziej na świecie, bezinteresownej bliskości.
                - Hej, waruj pies – próbowała jakoś rozluźnić atmosferę, ale blondyn nie odezwał się ani słowem. Dopiero wtedy spostrzegła, że na jego białej koszulce rozrysowuje się czerwona plama, plama krwi. Lydie sparaliżował strach, lecz w pewnej chwili i szok, ponieważ zza Isaaca wyłoniła się postać dziewczyny. Znała ją bardzo dobrze.
                - Laura… - wyszeptała, nie rozumiejąc co się dzieje. Mulligan miała rękę wbitą w jego plecy! Cholera, ona go zabijała! Laura Mulligan zabijała JEJ Isaaca. Ale i Brytyjka milczała. Wtem coś zaczęło się zmieniać. Laura cała zaszła się żyłami, później łuskami, do jasnej ciasnej łuskami! Jej oczy zalała nieprzenikniona czerń, obnażyła długie kły ociekające jakąś żółtawą mazią, a pazurami raniła szyję wilkołaka. Cisnęła jego sylwetką o zmokły ganek, następnie uwalniając skrzydła niczym u ogromnego nietoperza. Ogonem zakończonym strzałą raniła osłupiałą Lydię w nogę, a gdy przechyliła się do przodu jej długie, mokre kosmyki okalał księżycowy blask. Srebrna nić, one nie były siwe, nie były też białe. Były inne. Lecz nie to przykuło uwagę Martin, tylko ogromny wisior na jej piersi sączący czerń. Laura odleciała. Rozpostarła skrzydła i wzbiła się w powietrze, zostawiając Lydię samą z umierającym Lahey’em.
                Zaskoczona rudowłosa pomyślała, że zemdleje z emocji. To wszystko działo się tak szybko, a ona działała niczym w amoku. Czując jak krople deszczu mieszają się ze słonymi łzami na polikach, przykucnęła przy Isaacu. Nastolatek już nie żył, zesztywniał nie mogąc słyszeć lamentu Lydii. Dusiła się własnym płaczem. Teraz, teraz kiedy doszło do niej jak ważny się staje musiał umrzeć! Nawet nie zwróciła uwagi na to kto i jak go zamordował. Isaac Lahey wykrwawiał się na jej kolanach. Zaczęła wrzeszczeć. Krzyczała w niebogłosy, niczym Banshee z krwi i kości, potem usiadła prosto jak struna na kanapie, zaplątana w koc.
- Jack, nie, nie… - mężczyzna zadrżał z zimna, a jego niebieskie oczy nie wyrażały już żadnego bólu. Jakby pogodził się ze swoim losem – Jack! – kobieta natomiast nieudolnie starała się walczyć o jego życie. Miała cień nadziei, mimo iż znajdowali się w lodowatej wodzie wśród martwych ciał i szczątków warownego statku. Znów…
Lydia spojrzała zmieszana w ekran, później na łyżeczkę od lodów w dłoni, a następnie dostrzegła i szklankę po whisky. Alkohol natomiast znalazł swoje miejsce na perskim dywanie. Lecz nie to skupiło uwagę nastolatki. Wtedy najmniej ważna okazała się irytacja Stelli, na pierwszym miejscu stanął Isaac. Rudzielec zaskoczył tym samego siebie, ale nie mogła przestać myśleć nad tym, iż wilkołak może mieć kłopoty. Koniec końców Lydia Martin nie miewała podobnych snów przypadkiem.
Podniósłszy się z kanapy, znalazła w poduszczę komórkę i bezzwłocznie wykręciła jego numer. Nastolatka zaczęła chodzić po pokoju ze zdenerwowaniem. Jej dłonie trzęsły się z emocji, podczas gdy w oczach zbierały się łzy. Nie mogła wyobrazić sobie tego, że może już nigdy w życiu nie zobaczyć tego idioty. Swojego idioty.
- Abonent jest czasowo niedostępny, proszę zadzwonić później… - Martin odniosła wrażenie, że jej serce zatrzymało się na moment.
- Cholera! – zaklęła, a za oknem błysnęło – pieprzona, jebana cholera! – cisnęła komórką o ścianę. Z urządzenia wypadła bateria, a szybka pękła. Została bez telefonu, ponieważ dzwonienie ze stacjonarnego w taką pogodę było praktycznie niemożliwe.
Lydia odgarnęła kosmyki do tyły i frotką z nadgarstka związała je w szkarłatny kucyk. Bez przerwy starała się złapać oddech, nie pozwalając aby łzy spłynęły po rozgrzanych polikach. Zdarzyła się już taka sytuacja, tuż po maskaradzie, kiedy nie wyrobiła. Ale Isaac przy niej był. Nie została się sama, jak ostatnia ciota. Wtedy bez Lahey’a była zupełnie sama. Nienawidziła tej myśli. Nie chciała przyjąć tego do wiadomości. Przegrała. Warcząc kopnęła bosą stopą krzesło i rozpłakała się z bezradności. Wiedziała, że Isaac umrze i nie mogła nic z tym zrobić. Może nie zareagowałaby aż tak emocjonalnie gdyby nie fakt, iż w pewnym sensie stał się dla niej kimś ważniejszym, niż stać się powinien. Uratował jej życie, znosił humorki, a ona mogła uczynić w zamian jedno, ogromne nic. Nie… - pomyślała i wyłączyła telewizor. Wzięła jeszcze dwa łyki złotawego trunku bezpośrednio z butelki, a następnie wsunęła kapcie na nogi. Nie zważała już na to jak wygląda. Nie zważała na kusą pidżamę, w której siedziała. Nie zważała na otwarty dom. Nie zważała na nawałnicę. Wybiegła z posiadłości i skupiła wszystkie zmysły na jednym – na Isaacu.
- Może nie znajdujesz tylko trupów, o wielka mocy Banshee? – wysapała ostatni raz oglądając się za siebie. Biegła. Po prostu stawiała kolejne kroki z nadzieją, że uda jej się go odnaleźć. Miała całe Beacon Hills do przeszukania. Isaac mógł siedzieć wszędzie, lecz to skupienie zadziałało. Po dwudziestu minutach sprintu stanęła po środku jezdni, czując pulsowanie czaski. Chwyciła się za głowę, zamknęła oczy. Nie słyszała zupełnie nic prócz jakiegoś szeptu. Jakiś głosik w jej rozumie wyciszył wszystko inne. Potem spostrzegła wyłącznie reflektory auta i zamarła. Impala zatrzymała się z piskiem opon, a kierowca o mało nie wjechał w Lydię. O mało, ponieważ dziewczyna poczuła, jak napiera na budynek. Ona na budynek, a ktoś na nią. Nie zwyczajny ktoś. Isaac Lahey, we własnej osobie.
                Martin podniosła wzrok i spojrzała w jego niespokojną twarz. Był zmachany i zły. Zły na nią, ale nie długo. Kiedy Lydia bez słowa się w niego wtuliła zupełnie nie zrozumiał tej reakcji. Niepewnie ją objął, nie zadając pytań.
                - Jesteś tu… - mówiła przez łzy, które wraz z deszczem moczyły koszulkę wilkołaka – ani trochę martwy…
                - Ty też tu jesteś… - rzucił trochę zbity z tropu, ale się przełamał widząc, że Lydia nie zamierza prędko pozwolić mu wyrwać się z żelaznego uścisku, dlatego również ułożył dłonie na jej talii. – Ani trochę trzeźwa…
                - Matko, nic się nie stało?! – z samochodu natomiast wybiegła roztrzęsiona Carmen. O mało nie potrąciła siedemnastolatki. Mimo, że przyzwyczaiła się do myśli, iż po świecie stąpają wynaturzenia, potencjalne przejechanie człowieka mijało się z planami na przyszłość. Dopiero później zorientowała się, kto stał na drodze.
                - Do auta, oboje – rzuciła poważniejszym tonem, gdy Isaac i Lydia po niej spojrzeli. Rudzielca jakby piorun trzasnął, ponieważ zamarła na moment.
                - Laura Mulligan… Gdzie Laura?! – zapytała prędko, odsuwając się od Isaaca.
                - Po co ci…? – blondyn zmarszczył brwi. Carmen zrozumiała, ale nie chciała nic mówić. Napisała tylko SMS’a Peterowi, mianowicie: „Spóźnię się. TMN* jeśli płacisz Lahey’owi za ratowanie Banshee – koniecznie daj mu podwyżkę!”.
                Peter był świadom tego, że Carmen wie. Kiedy tylko Marcoos skończył opowiadać zadzwoniła do Hale’a. Z niewiadomych przyczyn mu ufała i obiecała opowiedzieć wszystko, o czym nie wiedział. Wtedy jechała właśnie do spalonej willi, aby zdradzić własnego brata.
                - Muszę wiedzieć, Lahey, muszę wiedzieć! – Lydia znów zaczęła się denerwował, dlatego wilkołak instynktownie ją objął.
                - Okej… Nie wiem gdzie jest Laura, ale wiem gdzie jest Stiles…
                - Po co mi Stiles, cholera, nie dotykaj mnie! – odepchnęła go od siebie, wywracając oczami.
                - Stiles jest z Laurą. Znajdziemy Stilesa, znajdziemy i Laurę…
                - Było tak od razu… Dzwoń, szybko, teraz!
                Lydia znów zaczęła chodzić nerwowo w kółko, a Carmen tylko mierzyła ich z brzegu. Te dzieciaki potrafiły sobie nieźle radzić…
***

                *TNM – tak na marginesie
Nie wiem co mogłabym napisać pod tym rozdziałem. Nie ma w nim prawie wcale akcji, ale wolałam choć raz skupić się na czymś innym... W następnym wrócimy do pościgów i wybuchów, teraz tylko tyle... 
PS: Wszystkie rozdziały u Was nadrobię w najbliższym czasie!
Wybaczcie niedorobienie mózgowe, ale źle się czuję. 
Pozdrawiam 
A jak chcielibyście posłuchać, tytuły piosenek są podlinkowane ;)
xx
Nogitsune
Isaac i Lydia to to nie są, ale chodzi o wygląd sceny ;) 

sobota, 1 listopada 2014

Rozdział XII "Dzieci Mroku"

            "Była tylko jedna rzecz, która potrafiła doprowadzić mnie do stanu "nie podchodź" jeszcze za życia. Mianowicie osądzanie. Nienawidzę kiedy ktoś wie lepiej ode mnie jaka jestem i kim jestem. Ludzie bądźmy poważni. Nikt z was nie siedzi w mojej głowie. Sama potrafię dokonać wyboru, sama potrafię się określić... Chyba. Znalazłam się w takim punkcie swojego życia, że nie mam pojęcia, czego tak na prawdę potrzebuję. Nie, wróć, jednak wiem. Miłości. Chcę być kochana..."
         L.M
Carmen źle spała tamtej nocy. Jakaś jej cząstka nie mogła przestać być czujna. Od ponad trzech tygodni odnosiła wrażenie jakby straciła coś istotnego – nie miała pojęcia, że chodziło o wyrywek z kurtki. W sumie dla niej nie był ważny, był zbędny. Jednak wiedziała, że Marcoos trzymał podobne rupiecie w swojej kanciapie. Mimo, iż zdawały się balastem, niewyobrażalnie intrygowały szatynkę.
Dlatego właśnie o piątej rano, gdy przechodziła obok tych drzwi westchnęła ciężko, ujmując w palce klamkę. Nie ważyła się ich pchnąć. Wiedziała, że mężczyzna śpi w środku, bądź w pokoju obok. Ostatecznie, z bólem serca udała się do kuchni i zaparzyła kawy, w ramach walki z kacem – mordercą. Znów się upijała. Nie mogła bowiem dojść do żadnej, z wielu niewiadomych. Po pierwsze Peter Hale,  który tak bez słowa zniknął przed czternastoma dniami, po drugie wciąż milczący Marcoos. Nigdy jeszcze tak bardzo nie interesowała jej praca brata i po trzecie Lydia. Z tego co mówiła, dziewczyna, nie cierpiała na żadną chorobę psychiczną. Była po prostu nastolatką, a Mortis nie potrafiła znaleźć powodu, dla którego Stella ją zatrudniła, prócz rzecz jasna bezpodstawnych, nocnych krzyków.
Tamtego natomiast poranka Carmen miała kaca jak wtedy, jak po maskaradzie u Martinów. Zabawiła się na tej imprezie. Nie mogła zaprzeczyć. Przez chwilę szukała Petera, lecz ostatecznie machnęła na Hale’a ręką i przyłączyła się do popijawy Isaaca Lahey’a, którego tak swoją drogą szczerze polubiła. Rozumiała fakt, że nie powinna. Była dużo starsza, mądrzejsza, do cholery pracowała tam, ale nie mogła się powstrzymać i ostatecznie dała ponieść zabawie. Po połowie godziny nawet muzyka przestała drażnić jej uszy, co więcej, zaczęła tańczyć.
Wtedy zbliżało się południe, a Mortis wciąż siedziała w niewielkiej kuchni, wertując gazetę lokalną. Zdążyła już wypić trzy dawki kofeiny, przeczytać rozdział „Demonów Dextera”, zjeść kanapki z serem i szynką oraz obejrzeć odcinek Supernatural, choć serial pochłaniała już po raz trzeci. Jednak gdy zaczęła oglądać zdjęcia nowonarodzonych dzieci, piszcząc przy tym uderzyła dłonią o głowę.
- Co ty robisz ze swoich życiem – Carmen podniosła się wreszcie na równe nogi i wzięła prysznic. Całe pięć godzin spędziła na niczym konkretnym w ukochanej pidżamce w małpki. Cóż, jedni mają kocyki, drudzy misie, a Carmen Mortis od kilkunastu lat tę pidżamkę, która swoją drogą była już porządnie wysłużona.
Po porannej toalecie i walce z plączącymi się włosami zarzuciła na ramiona skórzaną kurtkę, a na nogi wsunęła wojskowe buty. Gdy wyszła z mieszkania wywróciła oczami. Nie mogła znieść zapachu pleśni, mieszającej się z dymem tytoniowym. Bowiem cały budynek należał do osób palących, co okazało się ironicznym przypadkiem. Stanąwszy na świeżym powietrzu odetchnęła z ulgą i zaczęła iść. Nie wiedziała dokąd. Po prostu, jak najdalej od problemów, lecz spokój nie był jej pisany. Gdy dwudziestosześciolatka zobaczyła to auto, przeniosła wzrok na niebo.
- Wtorek dopiero jutro – warknęła pod nosem. Lecz „bujanie w obłokach” okazało się kiepskim pomysłem. Carmen wyszła prosto na jednię, a samochód Petera zahamował z piskiem. Kobieta tylko ścisnęła dłonie w piąstki i przymknęła powieki. Szczerze? Była na niego zła. Nie odezwał się od dwóch tygodni, a ona dzwoniła, pisała. Zawsze odkładała słuchawkę z zawodem, po krótkiej wymianie zdań z Derekiem. Polubiła Peta. Myślała, że mają dobry kontakt…
- Patrz, jak leziesz! – warknął, a wtedy w szatynce coś pękło. Otworzywszy oczy zamierzała na niego porządnie nawrzeszczeć, lecz tak się nie stało. Nie mogła, widząc iż na całej jego twarzy została rozbryzgana krew, podobnie jak i na rękach oraz koszulce. Wstrzymała oddech.
- Boże, co się stało?! – ostra, zawzięta mina Carmen stała się zatroskana i po części zaskoczona. Peter tylko machnął ręką. Początkowo zamierzał ją zbyć, ale zastanowił się na moment. Przecież Carmen miała ten wyrywek, księga Talii zniknęła. To mogło się wiązać…
- Nic takiego – odparł przeczesując włosy dłonią. Na nieszczęście nie przewidział nieszczelności kieszeni, z jednej wypadł ten właśnie świstek.
Kobieta zmarszczyła czoło i go podniosła. Później spojrzała pytająco na Hale’a, a jeszcze następnie przeszukała własną kurtkę. Nie wyrobiła. Musiała zadziałać w owym momencie. Nie później.
- Przepraszam cię, Pet – rzekła twardo i skierowała się truchtem w stronę mieszkania Victora Mortisa. Wilkołak uniósł tylko obie brwi. To było zbyt dziwne, nawet jak na Carmen.
***
Laura spojrzała na Daphne ze znudzeniem, gdy ta przeglądała się w lustrze. Poprawiała włosy, makijaż, jakby ignorując fakt, że Mulligan jest z nią. Siedemnastolatka natomiast przyzwyczaiła się do takiego zachowania rywalki. Owszem, Laura miała świadomość celów Daphne, lecz nie mogła jej sprzątnąć. Nie chodziło już o samo uśmiercenie, które tak na marginesie okazało się praktycznie i teoretycznie nierealne, tylko o poinformowanie przyjaciół. Gdyby to zrobiła, zaczęłyby się pytania i kolejne domniemania. Choć momentami żałowała, że obiecała milczenie, to czasem była wdzięczna Derekowi za taki przymus. Widząc jak szaleją z nieudolnym odkrywaniem kolejnych fikcyjnych faktów, dostrzegała także syf, który utworzyłby się gdyby wiedzieli. Koniec końców szatynka miała pełną świadomość tego, że im na niej zależało – dlatego skoro tak bardzo przykładali się do rozwikłania sprawy w obronie cudzego życia, to jak musieliby się skupić chcąc chronić ukochaną osobę.
- Ładny błyszczyk – westchnęła Mulligan opierając się o ścianę. W sumie, to że Daphne z perspektywy Laury grała „tą złą” nie zmieniało uroku jej kosmetyków. Dlaczego miałaby nie pochwalić błyszczyka? – Przynajmniej tak uważała.
- Nowy – Daphne zacmokała i schowała go do torebki, po czym obróciła się na pięcie. Jej uśmiech z każdą, kolejną sekundą stawał się w oczach siedemnastolatki coraz bardziej sadystyczny. – Stiles też jest nowy? – zapytała uszczypliwie, a Laura nie zrozumiała.
- W sensie? O co wam wszystkim chodzi?!
- Nowy, zamiast Theo – Walsh znalazła się za Laurą i odgarnęła jej włosy na jedno ramię. Momentalnie obojczyk dziewczyny zapiekł. Jakby naszyjnik informował o nadchodzącym niebezpieczeństwie.
- Skąd wiesz o Theo? – Mulligan zmarszczyła brwi oglądając się za siebie. Daphne wzruszyła nieznacznie ramionami robiąc znaczącą, kpiącą minę.
- Jakiś dobry duszek szepnął, ale to bez znaczenia – zaczęła bawić się włosami szatynki i mówić. Laura się nie ruszała. Zadawała tylko pytania, tak jak nauczył Derek. Czekała na odpowiedni moment, aby zaatakować. – Chodzi tylko o to, że okłamujesz samą siebie, mała. – Daphne zaczęła parodiować głos Laury, a naśladowanie brytyjskiego akcentu wychodziło jej perfekcyjnie. Koniec końców nie musiała udawać – urodziła się w Anglii i miała wiele, wiele lat by przerzucić się na amerykański. – Tylko się przyjaźnimy, to nic nie znaczy, ja i on?! Nigdy! Po prostu jesteśmy świetnymi przyjaciółmi! Skończ chrzanić! – Illuminatos odepchnęła Mortui od siebie, ale tak, aby momentalnie móc znaleźć się za nią w kolejnej sekundzie.
- Do czego zmierzasz? – ton Laury stał się grobowy. Wzięła głęboki oddech – samokontrola. Nie mogła wybuchnąć, bo znów by zaryczała, albo co gorsza – przemieniła się na oczach wszystkich.
- A ty? – Daphne uśmiechnęła się pod nosem i przejechała palcem po szyi Laury. – Czemu ma ci służyć okłamywanie wszystkich dookoła, Lauro? Zastanów się tylko, co pomyślą sobie, gdy się dowiedzą, bo to nieuniknione – bez przerwy gładziła paznokciami jej szyję, czasem sprawdzając i puls. – może teraz by zrozumieli… Ale potem, kolejne ofiary, martwi ludzie, Melissa wyrzuci cię na bruk.
- Zacytuję – szatynka poczuła to, że zbyt mocno wbija paznokcie w dłonie, ponieważ zaczęła krwawić. – Skończ chrzanić.
- Mówię tylko prawdę. W końcu stracisz kontrolę. Pożywisz się, przemienisz, a ja… - Daphne zaczęła ją drapać na ramionach, a zadrapania piekły niemiłosiernie, nie podlegając regeneracji – Ups… Czyżby ten czas nadchodził zbyt prędko?
Laura poczuła falę złości. Miała ochotę ją zabić, ot co, rozdeptać jak robaka. Zamknęła oczy, aby nie pokazać rywalce, że błyszczą błękitem. Nie mogła dać za wygraną. Szukała zaparcia – jak mówił Derek – osoby bądź rzeczy na którą mogła się powołać, ale wtedy nie potrafiła wymyślić nic.
- Jakiej krwi chcesz skosztować? Wilkołaka? – Daphne pochyliła się nad szyją Laury. Ciepły oddech Walsh smagający obojczyk, spowodował, że wisior barwił się na czarno, co obie zignorowały. Daphne bowiem nie wiedziała, że Laura wypija po trzy worki krwi na dobę, nie miała pojęcia jaka jest silna. – Nie? Może łowcy? Też nie? – szatynka gotowała się w sobie. Jeszcze moment, dasz radę – zachęcała się w myślach. – Banshee? – osiemnastolatka wywróciła teatralnie oczami – wybredna jesteś. To może skosztujesz krwi człowieka? Nie zwyczajnego, mała. Człowieka, który znaczy dla ciebie więcej niż matka znaczyła. Kogoś, kogo nie tyle kochasz, kogoś w kim jesteś… - Daphne nie zdążyła już dodać zakochana, gdy Laura wybuchła. Nie wyrobiła. Mogła znieść wszystko prócz osądzania. Nawet jako człowiek nienawidziła, gdy koleżanki wmawiały jej, że na kogoś leci. Wtedy jeszcze nie wiedziała, ile mogą znaczyć słowa Daphne w najbliższej przyszłości.
- Illuminatos – odparła i położyła dłonie na talii Walsh od tyłu. Jej paznokcie zaczęły zmieniać się w pazury, długie, ale cienkie, jednak wciąż niezniszczalne. – Chcę pożywić się na Illuminatos – Daphne nie zdążyła nic odeprzeć, bowiem Laura tak przerzuciła jej ciało, uderzając nim o kafelki, że zamilkła z zaskoczenia.
Oczy siedemnastolatki zaszły się czernią, podobnie jak i kryształ, a stanąwszy nad Walsh zasyczała, obnażając kły.
- Cassandra – odparła Daphne pocierając tył głowy. Wstała i zmierzyła demona – kopę lat, co?
Ale Demon nie zamierzał wchodzić w dyskusje. Rzucił się tylko na przeciwniczkę, w mgnieniu oka wbijając kły w jej szyję. Zdezorientowana sytuacją Daphne nie mogła przypomnieć sobie wtedy żadnego zaklęcia. Nie miała odpowiednich ziół, kryształów, nie była przygotowana na atak Mortui silnej aż w takim stopniu. Dlatego nie mogąc się ruszyć przez jad, wymieniany w zamian za krew, pozwoliła powiekom opaść, a gdy potwór wyssał ją całą i rzucił sylwetką o toaletę, Laura znów stała się Laurą. Oczy dziewczyny błyszczały błękitem, nie przewdziewały czerń.
                Mulligan nie miała pojęcia kiedy i jak to zrobiła, pomyślała, że musiała działać w amoku. Nie wpadłaby na to, że naszyjnik przejął panowanie nad ciałem nie podczas pełni, ani na fakt, że Daphne nazwała ją Cassandrą. Ale Laurze spodobał się taki zwrot akcji. Choć raz to ona była górą. Dlatego tylko starła krew z brody i odrzucając włosy do tyłu wyszła, uśmiechając się najbardziej szyderczo, jak potrafiła.
- Gdzieś ty była? – momentalnie dołączył do niej Stiles. Siedemnastolatka spojrzała na przyjaciela i wzruszyła ramionami. W sumie, tylko oszczędziła mu krwawej historyjki o tym, jak ktoś nazwał ich zakochanymi.
- Lepiej powiedz, gdzie Allie i Scott.
- Poszli na pizzę do Roadhouse, tak mówili – odparł marszcząc czoło. – miałem cię złapać i dojechać.
- Roadhouse, powiadasz… - wtedy uśmiech Mulligan stał się raczej wizjonerski.
- Nie. Cokolwiek wymyślisz, nie zgadzam się.
- Stiles, proszę! – zawołała, gdy on jęknął ze zrezygnowaniem.
- Nie.
- Nawet nie wiesz o co chodzi – dźgnęła go w bok.
- Zapewne o coś durnego. – otworzył Laurze drzwi pasażera w Jeepie, a ta wsiadła, robiąc naburmuszoną minę.
Przez początkowe pięć minut drogi żadne z nich się nie odezwało, aż wreszcie chłopak westchnął.
- Dobra, przedstaw mi swój plan, Lau – nienawidził tego, że to ona wygrywała każdą sprzeczkę. Ale to była cena przyjaźni z dziewczyną. Momentami odnosił wrażenie, że kłócą się jak stare małżeństwo, ale nie miał nic przeciw.
- Jej, wiedziałam! – pisnęła klaszcząc w dłonie, niczym małe dziecko – ale posłuchaj, gdyby tak urządzić im randkę w Roadhouse. No wiesz. Tyle tego anaturalnego szajsu… Taka mała odskocznia od problemów, tylko Scott, Allison i pusty bar – zrobiła wizjonerski ruch ręką, a chłopak zagryzł wargę. Pomysł nie był kiepski. Od dawna widział, że Scottowi brakuje odpoczynku. Ciągle coś się działo, a z Allison rzadko kiedy byli sam na sam.
- Jeśli uda ci się dogadać z właścicielką – mruknął, a Laura szczerze się do niego uśmiechnęła. Stiles również odpowiedział uśmiechem. Mulligan wiedziała jak to zrobić. Przecież bycie Mortui to nie tylko same wady…
***
Przytłumione światło księżyca wpadało do składziku przez szparę. Bowiem właściciel pomieszczenia poukładał księgi w taki sposób, by stanowiły jego większą część, a gdy w ostateczności i okno stało się uciążliwe, zasłonił je kolejnymi lekturami zupełnie ignorując potrzebę światła, bądź choćby fakt, że od zewnątrz okno mogło wyglądać co najmniej dziwnie. Jednak nikt z przypadkowych przechodniów nie zadawał pytań. Każdy, starszy mieszkaniec Beacon Hills wiedział, że Victor Mortis Philips po prostu potrzebuje takiego bajzlu. Miejsca, w którym znajdzie się wszystko. Staruszek bowiem odnajdywał się wyłącznie w bałaganie, nie akceptował porządku, ani ładu, czy składu. Doskonale wiedział, iż stan biurka odzwierciedla stan duszy człowieka, czym tłumaczył brak ów mebla w swojej pracowni. Dokładnie – mężczyzna nazywał ten pokoik pracownią, swoim królestwem i nikt obcy nie miał tam wstępu. Drzwi stały szeroko otwarte jedynie dla Marcoosa – wnuka Victora oraz niegdyś Gabriela – jego syna. Niestety mały Gabe, przestając być małym Gabem po prostu zrezygnował i pogrzebał nadzieje ojca, lecz w dniu narodzin Marcoosa ten drugi wiedział, co się święci. Wiedział, że na świat przyszła kolejna postać, której może przekazać pałeczkę. Wiele lat go przygotowywał, naprowadzał, aż wreszcie uświadomił, przez co zginął…
- Victorze! – posiwiały mężczyzna usłyszał dźwięczny, damski głos, który rozniósł się po całej okolicy. Był tak słodki, jakim słodkim go zapamiętał, jako chłopak. Marszcząc czoło odsunął stertę ksiąg i wyglądając przez okno zamarł. Nie mógł uwierzyć własnym oczom, dlatego zdjąwszy okulary przetarł je i ponownie założył na nos. Jednak ona wciąż tam stała, identyczna, odkalkowana. Na jej twarzy malował się ten zadziorny uśmieszek, rumiane policzki pokrywały liczne piegi, szczupłą sylwetkę okalało odzienie z poprzedniej epoki, długie, ciemne włosy wiły się na wszelkie strony, a błękitne oczy mierzyły go od góry do dołu. W szczupłej dłoni natomiast trzymała kilka kamyków, którymi zamierzała celować w szybę.
- Jak to… - wyszeptał Victor sam do siebie. Nie rozumiał nic, znał ją doskonale, zapamiętał, ba jak mógłby zapomnieć. Długo bił się z myślami, lecz w ostateczności postanowił zaufać starym oczom i swej bujnej wyobraźni. Dlatego właśnie narzucił na siebie kurtkę, wsunął kapcie ortopedyczne i wytoczył się z mieszkania ledwo ledwo. Lat miał już sporo, gdyż przeżył całe sto dwadzieścia jeden  wiosen, lecz nikomu się nie przyznał. Jego organizm starzał się w inny, wolniejszy sposób, ponieważ mężczyzna korzystał z licznych pomocy druidów, nielegalnych ziół oraz maczał palce w czymś, co było zabronione nawet w świecie anaturalnym. Korzystał z uroków ciemności. W sumie poddał się jej tuż po śmierci ukochanej. Wiedział, że nie powinien, ale kiedy ta dziewczyna odeszła, nie potrafił dojść do siebie. Zakochali się w sobie, lecz nie dane jej było dożycie happy endu.
- Joanne – powiedział wychodząc na zewnątrz. Znów poprawił okulary. Przecież jego Joanne odeszła już wieki temu. Zostawiła go, a teraz stała jakby nigdy nic, prawie dekadę młodsza i tak samo promienna. Bez tego. Bez Kamienia Filozoficznego…
Dwudziestolatka przytaknęła i ze łzami w oczach zarzuciła ręce na szyje byłego kochanka. Po prostu go przytuliła i on działając w amoku ją objął, nie licząc się z konsekwencjami.
Więcej nie widział już nic. Bowiem kobieta bez skrupulatnie skręciła kark Victora, pozwalając aby bezwładna sylwetka staruszka opadła na kostkę brukową.
- Witaj Victorze – akcent Joanne stał się bardziej dobitny, nie brzmiała jak ona, brzmiała zupełnie inaczej. Momentalnie delikatne rysy stały się ostrzejsze, a przed ciałem prezentowała się ona – wypisz wymaluj – Daphne Walsh – żegnaj Victorze. – obdarowała nieboszczyka swoim najbardziej ździrowatym uśmiechem, a potem obróciła się na pięcie – zaufaj mi Gerardzie – powiedziała, przenosząc leniwe spojrzenie na sylwetkę Argenta – nie mogłeś trafić na lepszą wspólniczkę. Jestem zawodowcem.
Łowca tylko uśmiechnął się figlarnie, gdy Daphne się skrzywiła.
- Słyszysz, Banshee, ona płacze, ona jęczy – zachichotała pod nosem – jak myślisz, ile damy czasu Natalie Martin?
Pod wpływem tych słów Gerard tylko wywrócił oczami. Dobrze wiedział, że Daphne pozbędzie się każdego, kto stanowił zagrożenie, a babka Lydii zaczęła być uciążliwa.
***
Na ścianie gdzieś w rogu między wszelkimi zapiskami i szkicami widniało czarno – białe zdjęcie przedstawiające dwoje młodych ludzi. Siedemnastolatkowie obejmowali się i uśmiechali do obiektywu, na tle dawnego Beacon Hills. U dołu widniał podpis „Victor Philips Mortis i Joanne Veronica Hostels, Beacon Hills, 1910”. I właśnie ten jedyny skrawek poddał się podmuchowi wiatru, spowodowanemu energicznym pchnięciem drzwi. Fotografia upadła na ziemię i została zdeptana przez ciężkie, obłocone, wojskowe buty, a ich właścicielka założyła ręce na biodra. Jej sroga mina mówiła sama za siebie i nie zrzedła nawet, gdy młody mężczyzna poderwał się na równe nogi.
Carmen wtargnęła do składziku bez słowa, po prostu gromiła Marcoosa spojrzeniem, oczekując wyjaśnień. Wiele zdążyła dopowiedzieć sobie sama, nie była ślepa. Całe życie starała się ignorować dziwne zjawiska, na które jedynym, naturalnym wyjaśnieniem okazały się nienaturalne stworzenia. Mortis przeczytała w swoim życiu zbyt wiele, zbyt realnych książek i zbyt wielu ludzi sprawiało wrażenie nieludzi, aby teraz miała znów usiąść z założonymi rękoma.
- Przecież mówiłem, że…
- Dość! – wrzasnęła Carmen, przerywając zbulwersowanie brata. Wtedy wręcz się zirytował. – Proszę bardzo, możesz się mną wysługiwać, bić mnie do woli, traktować jak szmatę, ale zasługuję na szczerość. Nie błagam, ja żądam prawdy – uniosła dumnie głowę robiąc krok w kierunku Marcoosa. Ten już przygotował dłoń. – Powiedz mi prawdę, powiedz, że jesteś łowcą, że jesteś czarownicą, że jesteś… jednorożcem… Powiedz mi po prostu o co do Crowley’a chodzi!
Marcoos uśmiechnął się pod nosem i zatarł ręce. Zmierzył siostrę od góry do dołu i nic nie mówiąc obrócił się w stronę okna. Teraz zostało odsłonięte, koniec końców on nie był Victorem.
- Jesteś za smarkata – westchnął – wróć do swoich serialików, książek, ale pamiętaj, aby nie ufać ludziom, ludzie, szczególnie Hale’owie to suki. Dosłownie – dramatycznie patrzył w przestrzeń. Carmen natomiast nie za wiele zrozumiała.
- Filozof się odezwał – prychnęła zachodząc go od tyłu – chcesz powiedzieć, że są wilkołakami? – spostrzegawczość kobiety szczególnie przypadła do gustu Marcoosa. Nie spodziewał się tego, iż siostra zgadnie tak szybko.
- Może nie jesteś aż tak głupia – mruknął.
- Jak ta laska w Doncaster, ona też była wilkołakiem, prawda? Zadrapała cię, widziałam ślady zadrapania, sierść na twojej kurtce… Jesteś łowcą wilkołaków?
Wtedy Marcoos szczerze się roześmiał, co Carmen zbiło z tropu i zaskoczyło. Nieczęsto się uśmiechał, ale ten rechot okazał się kpiący.
- Nie masz pojęcia o życiu – obrócił się kładąc dłoń na ramieniu siostry.
- A więc mnie uświadom – zdjęła tę rękę, oparłszy się o ścianę. Pomieszczenie nie było duże.
Marcoos się zawahał, ale w ostateczności westchnął, po czym jej opowiedział, a był świadom wszystkiego…
- Wiele lat temu, sześćset z hakiem, może więcej powstał kamień, tak zwany Kamień Filozoficzny, dający nieśmiertelność, utworzony na podstawie biblijnego paktu z diabłem – uśmiechnął się pod nosem. Podczas tamtej rozmowy ciągle obrzucał szatynkę nieszczerymi grymasami.
- Biblijnego? Serio?
- Biblia nie jest do końca fikcją. Nikt tak naprawdę nie wie, co działo się w czasach Nowego Testamentu, ale wtajemniczeni mają świadomość realności pierwszego, z niedociągnięciami – Carmen uniosła jedną brew.
- Bóg stworzył świat, lecz i wcześniej coś było. Coś musiało być, prawda? Wieczność, wróć, wieczne potępienie – szeptał, wtedy Marcoos ściszył nastrojowo ton. Kobieta natomiast poczuła zimny dreszcz. – Był mrok, a z mroku narodziło się światło. Z chaosu powstał porządek, lecz naparstek czystej nienawiści trwał z brzegu, gdyż ona została zastąpiona człowieczeństwem, a była i jego częścią – dwudziestosześciolatka dopiero wtedy zorientowała się, że brat wziął ze sterty jedną z ksiąg i zaczął czytać to, co zostało napisane dość niewyraźnie. – dlatego właśnie ON nienawidzi wszystkiego, co ludzkie, bo ludzie odebrali mu jego królestwo. Mrok i Światłość. Nazwani Szatanem i Bogiem, jak ten drugi posiada dzieci swoje, tak ten pierwszy nie obszedł się bez córek. Mrok karmi się cierpieniem, karmi się bólem, karmi się krwią, karmi się nostalgią, agonią, bo to z nich powstał i je tchnął w Kamień Ludzkich Dusz. Gdyż w nim zatrzymują się kolejne ofiary, jest więzieniem dla wnętrz ucierpiałych. Tak więc zesłał na ziemię kobietę, pierwszą grzesznicę, która błagała o ratunek, aby za najwyższą cenę mogła czynić zło i odbierać największy dar Światłości.
- Zaprzedała duszę diabłu – wyszeptała zafascynowana Carmen. To przerosło jej najśmielsze oczekiwania, dlatego usiadła na taborecie, który stał w rogu i wsłuchiwała się w słowa brata.
- Jak powiadają uczeni, choć pojąć tego nie potrafią, noc jest zwiastunem świtu, nienawiść miłości, tak jest śmierć jest drogą, do nieśmiertelności, lecz gdy umarła z prochów powstała, tuż po w proch się obróceniu i Światłość tchnęła życie w kolejną, swą córkę. Lecz to nie było już dobre, gdyż po zachwianiu natury i kolejne wynaturzenia zaczęły się zdarzać. Wilki z ludźmi, zakazane owoce, żywi umarli, krzyczące niewiasty, świat podzielił się na dwoje, bo logiczne zaczęło kłócić się z wszelką logiką, a bezpieczeństwo stało się nadto niebezpieczne. Więc gdy Pani Światła dokona dzieła i przywróci światu równowagę polegnie, a z nią i reszta, by znów było, tak jak być powinno. Jednakże Mrok i dla obalenia równowagi nawrócił swych synów i swe córki kolejne, rozkazał im strzec grzesznicy, aby ta mogła dokończyć złe dzieło. Aby krew została przelana. – Marcoos zatrzasnął księgę i spojrzał na zatraconą w rozmyślaniach Carmen.
- My jesteśmy kolejnymi dziećmi mroku… - przyznał – i dziadek był, i pradziadek, ojciec. Nie musisz, ale to tradycja, Carmen…
- Chcę – podniosła wzrok na brata – tylko dokończ. Kto w tej grze, jest kim? Hale’owie to mam rozumieć wynik zachwiania natury, ludzie – wilki? – Marcoos przytaknął.
- Laura Mulligan jest grzesznicą, a raczej jej potomkinią. Kamień był przekazywany z pokolenia na pokolenie, lecz ona… Ona jest wybrana, inna. Zrozumiesz, Car, gdy nadejdzie czas. – westchnął, a Mortis przytaknęła – Daphne Walsh to wybranka światła, ma za zadanie zniszczyć Laurę, a my dostaliśmy podtrzymanie mroku i to nic złego, takie jest nasze przeznaczenie… - Carmen tego jednego nie mogła pojąć, dlaczego miała uczestniczyć w szerzeniu nienawiści? Nie była złą osobą, lecz w jej głowie narodził się plan. Wiedziała, że musi to zrobić. Dlatego właśnie przytaknęła i rzekła:
- Opowiedz mi wszystko, o naszej rodzinie, o Hale’ach, o Laurze Mulligan, o Daphne Walsh i o Lydii Martin.
- Lydii Martin?
- Jest wrzeszczącą kobietą – mimika Carmen stała się obojętna. Jakby to wszystko przestało ją obchodzić, po prostu musiała zebrać kolejne informacje. Wiedziała, że to konieczne.
***
Donośne pukanie roznosiło się echem po pustym już przez nocną porę parku. Nikt nie powinien kręcić się na uliczkach miasta po godzinie dwudziestej drugiej, jednak kobieta, która próbowała dobić się do drzwi, okazała się sprzątaczką. Miała tylko jedno zadanie, posprzątać ubikację zanim wybije jedenasta, aby spokojnie móc wrócić do domu. Lecz nie dane jej było dostanie się do łazienki. Stukała, wołała –nic. Ktoś zatrzasnął drzwi i nie dając znaku życia siedział w środku. Poddenerwowana już kobieta oparła się czołem o zimne, metalowe drzwi. Westchnąwszy ciężko nacisnęła klamkę po raz kolejny:
- Proszę stąd wyjść bo wyważę drzwi – powiedziała, lecz w jej głosie nie dało się wychwycić najmniejszej emocji – liczę do trzech – jęknęła – raz… dwa…
- Trzy – sprzątaczka obróciła się na pięcie marszcząc czoło. Ktoś dokończył liczenie za nią, a ona sama mogła przyrzekać, że ów dziewczyny na oczy nie widziała.
- Co panienka tu robi? – założyła ręce na piersi
- Cóż – blondynka podeszła bliżej i spojrzała na plakietkę, która dumnie prezentowała się na piersi rozmówczyni – Lumen – jej twarz momentalnie przybrała inny wyraz. Rysy zaostrzyły się, a oczy zabłysnęły żółcią, obnażyła kły – miło było – warknęła. Lumen natomiast poczuła paraliżujący strach. Potwór, ludzka odsłona potwora. Lecz tylko tyle widziała, nim jej powieki opadły na wieki. Blondynka rozszarpała Lumen pozostawiając ją na pastwę losu, gdzieś w rowie. Następnie wyrwała klamkę i bezproblemowo dostała się do środka.
- Nieźle cię urządziła – stanąwszy nad ciałem wzięła głęboki oddech i wyciągnęła z kieszeni skórzanej kurtki płócienny woreczek związany czerwoną tasiemką. Następnie wysypała jego zawartość, mianowicie popiół, na rękę i zdmuchnęła prosto na martwą sylwetkę. Zacząwszy mamrotać pod nosem niezrozumiałe, łacińskie słowa uniosła ręce do góry. Później słyszała tylko głos – głos truchła, głos Daphne Walsh, który szeptał niespokojnie jej imię.
- Ego te baptizo, Erica Ryes…
***

(Ten rozdział należał do Carmen ;))
Witam swoich czytelników po tak długiej przerwie! Pamięta mnie tu ktoś jeszcze? Bo szczerze ja już sama powoli zapominałam. Jednak tym razem mam porządne wytłumaczenie... Mianowicie komputer. Zgadza się, wszystkie V rozdziałów do przodu po prostu poszło się walać, dlatego odpuściłam sobie pisanie przez jakiś czas. Serio, nie chciałam się denerwować. Ale znalazłam magiczny zeszyt i z bólem serca postanowiłam obudzić Darkness do życia. Obiecałam, że to napiszę i napiszę! Nawet jeśli w rok, czy dwa! Ot co! Tylko proszę, bądźcie ze mną ;)
Nie wiem co jeszcze mogę powiedzieć. Chyba skończyłam na dziś. Mam nadzieję, że rozdział się spodobał i podzielicie się swoimi opiniami co do niego. Podejrzewam, że już zapomnieliście co i jak... Ych, no nieważne, to do napisania! Teraz muszę pisać na bieżąco, a miałam tyle do przodu :')
Btw. Chcecie aby prócz Kiry i Erici pojawiła się też Malia? 
Trzymajcie się
xx
Nogitsune