Rozdział dedykuję Alecto
Życie
potrafi człowieka
nieźle zaskoczyć. Czasami jest po
prostu tak, że
dostajesz od losu prezent, którego się
nie spodziewałeś. Masz dwie opcje
do wyboru. Albo otwierasz niespodziankę
z zapartym tchem i pakujesz się
w kolejne kłopoty,
bądź odsyłasz ją do nadawcy nie
wnikając
co było
w środku.
W tym momencie dochodzimy do kolejnej sprawy, mianowicie do ludzi. Jesteśmy różni: ładni, brzydcy, grubi, chudzi, czarni,
biali, starzy młodzi, mądrzy, głupi i o to właśnie
chodzi… Jeden typ paczkę
przyjmie, dokładniej
ryzykant, ktoś
nadto ciekawski świata.
Na tym się
skupmy. Wróć,
skupmy się
na mnie. Trafił
mi się
totalny paradoks. Jestem cholernie dociekliwą osobą, ale z drugiej strony wolę nie patrzeć darowanemu
koniowi w zęby.
Czasem postępuje
tak, czasem inaczej. Czasem jestem uparta, czasem wszystko zlewam. Tym razem
opcja numer dwa zwyciężyła. Boję się, że wszechświat chciał inaczej, ale wróćmy do upartości… Nawet
jednostka może
przeciwstawić
się
wszechświatowi!
I ja będę tą jednostką.
L.M.
***
Bursztynowy płyn rozlał się po ściankach przezroczystej
szklanki napełniając ją do połowy. Szkło natomiast znalazło się przed młodą
kobietą, aby ta mogła rozkoszować się smakiem drogiego trunku. Bowiem tylko
taki alkohol posiadała pani Martin w swoim barku. Musiał przecież zgrać się z
bogatym wystrojem jadalni, która wydawała się słoneczna nawet w dzień tak
dżdżysty jak tamten.
Ściany
zostały muśnięte jasną farbą, na nich zawisły oryginalne obrazy przedstawiające
zachodnią Azję, powyżej biały sufit z okazałym, kryształowym żyrandolem, a pod
sufitem dębowy stół i krzesła, robione na starodawne. Zgrywały się idealnie z
doprawdy wiekowym kredensem, za którym wdzięcznie prezentowała się kolekcja
herbaciana z chińskiej porcelany.
Dla Carmen podobne warunki nie były zupełnie nowe, jednak
i tak zapierały dech w piersi. Sama mieszkała z bratem w niewielkich
mieszkankach, bezustannie się przeprowadzając. Nie wiedziała dlaczego. Tak po
prostu było. Marcoos tłumaczył się pracą, wymagającą stałego ruchu, choć młoda
kobieta nie miała do końca pojęcia w czym się specjalizował.
Kochała go. Tak, to mogła stwierdzić bez zastanowienia,
ale ją zadziwiał. Miał tysiące sekretów, zamykał się w swoim świecie i
zabraniał jej wchodzić do gabinetów.
Zawsze jakiś miał, w każdym domu, w każdym mieście, w każdym kraju. Tyle razy
rozważała choćby włamanie, bo do grzecznych dziewczynek się nie zaliczała, ale
przy jakiejkolwiek próbie zostawała przez mężczyznę należycie, jak sądził,
karana.
- Carmen Genevive Mortis – zaczęła Stella Martin siadając
naprzeciw rozmówczyni.
- Zgadza się – odparła szatynka opróżniając szklankę. –
Jak mówiłyśmy, poszukuję pracy.
- Masz, jeśli możemy przejść na „T”, kwalifikacje?
- Oczywiście. Siedzę w zawodzie od czterech lat i raczej
na mnie nie donoszą – rzecz jasna nie dodała, że skarg nie mogła słyszeć z
powodów szybkiej zmiany miejsca zamieszkania. Nawet zameldowanie nie było do
końca prawdziwe.
- Wyśmienicie,
zadam ci kilka pytań… Jesteś dość młoda, na psychologa – kobieta zmarszczyła
brwi zakładając nogę na nogę.
- Doprawdy mi pani pochlebia, ale mam skończone
dwadzieścia sześć lat. Znam się na tym, może nie wyglądam, jednak doświadczenie
posiadam.
- Nie śmiem wątpić, Carmen – podparła się na łokciu
przyglądając szatynce z bliska. – Jesteś wnuczką zmarłego Victora Philipsa?
- Tak, wprowadziłam się z bratem na jego mieszkanie. To
wielka strata, ale nie byłam związana z dziadkiem. Utrzymywał kontakt z
Marcoosem, moim bratem.
- Przekaż kondolencje – matka Lydii mruknęła pod nosem i
spojrzała w plik kartek, które miała przed sobą. Były na nich zapisane kolejne
wątpliwości, lecz nie zamierzała o wszystko dociekać. Chciała wyglądać
wiarygodnie, bo głos z telefonu wydawał się dojrzały. Nie spodziewała się
takiego obrotu spraw. – Cóż, nie wiem o co mogłabym dopytać. Chciałabym
zaznaczyć, że moja córka nie jest osobą uprzejmą dla wszystkich. Ma problemy… -
szeptała rozglądając się dookoła, czy aby na pewno rudzielca nie ma w pobliżu.
- To jasne – Carmen uniosła jedną brew – jestem po to aby
je rozwiązać, prawda?
- Oczywiście. – rozwódka zachichotała pod nosem i na
jednej z wyrywek zapisała swój numer telefonu – Posłuchaj, wyjeżdżam w środę.
Zostawiam Lydię samą i mam nadzieję, że choć raz się z tobą spotka. Jeśli
byłyby jakieś problemy proszę dzwonić…
Szatynka już nie słuchała paplaniny Stelli. Naprawdę
kurort do jakiego się wybierała jej nie interesował, zaczęła nawet podejrzewać,
iż nienormalności nastolatki mogą wynikać z powodu kiepskiej sytuacji
rodzinnej. Rodzice się rozwiedli, matka poświęcała jej nikłą uwagę, tyle
wywnioskowała. Ani ona, ani pani Martin nie miały pojęcia, że Lydii tak
naprawdę nic nie dolega. Nie były
wtajemniczone.
Rozmowę przerwał trzask drzwi.
- Mamo?! – zawołała dziewczyna jeszcze raz przecierając
brudną twarz. Nie chciała aby ta widziała cokolwiek. Za nią stał Isaac, niczym
wierny pies.
- To ona, chodź, poznacie się – kobieta zaprosiła Carmen
do przedsionka, a gdy znalazły się przed nastolatkami mina Lydii zrzedła.
- Kto to jest? – zapytała niepewnie podając Lahey’owi
dyskretnie ostatnią, mokrą chusteczkę.
- Lydio, poznaj Carmen, będzie twoim nowym psychologiem –
Stella zupełnie zignorowała fakt, że w pokoiku był również chłopak. A jeśli byłby kimś fajnym?! – pomyślała
zielonooka. Mama powoli odbierała jej siły, miała serdecznie dość. Isaac natomiast
uniósł jedną brew.
- Możemy na słówko – rudowłosa pociągnęła rodzicielkę do salonu
zostawiając Carmen i wilkołaka w niezręcznej sytuacji.
- Isaac Lahey – przedstawił się z wymuszonym uśmiechem,
który szatynka momentalnie odwzajemniła.
- Carmen Mortis – odparła nie spuszczając z blondyna
wzroku.
W tym czasie Lydia założyła ręce na piersi i zmordowała
matkę wzrokiem.
- Psycholog, serio?! – tłumiła krzyk, ale wiedziała, że
Isaac i tak się przysłucha.
- Kochanie, dobrze wiesz że nie jest w porządku. Daphne
mówiła, iż w nocy znów krzyczałaś… - dziewczyna zmarszczyła czoło. A więc zauważyła – pomyślała wywracając
oczami.
- Mamo, wiem że się martwisz i…
- Nie, Lydia, nie ma żadnych „i”… I jak ty wyglądasz? I kim jest ten, ten… Uch! – Pani Martin
dobrze znała opłakaną historię Isaaca. Wiedziała w jakiej patologii się
wychował i tego nie pochwalała. Tym bardziej zezłościła się na córkę.
- Mój… - widząc spiętą minę kobiety uśmiechnęła się
zadziornie – przyjaciel, bliski… Baaardzo bliski – wilkołak słysząc to, jakby
zachłysnął się powietrzem. Zbyt wiele
wrażeń.
- Kolejny powód dla którego będziesz miała psychologa,
koniec dyskusji – zarządziła siadając na krześle. Czekała aż Lydia wyjdzie aby
móc nalać sobie whisky. Nie miała siły na córkę. Choć często dobrze się dogadywały, jeszcze częściej zażarcie kłóciły.
***
Przytłumione światło dopełniało urok, a prędzej brak
uroku, zatłoczonego pomieszczenia. Stoliki zajmowały kolejne postaci, między
nimi przesmykiwały się skąpo ubrane kelnerki nosząc tace na przemian, raz pełne
jedzenia, innym razem naczyń, bądź resztek. W dusznym powietrzu unosił się
zapach papierosów, zmieszany ze starym olejem do smażenia frytek, na co nie
działały nawet pootwierane na oścież trzy, marne okienka.
Typowy, obskurny, małomiasteczkowy bar mieszczący się w
środku miejscowości, gdzieś między rynkiem głównym, a kościółkiem. Był tak
wpity w tło, że mało kto z przypadkowych przechodniów go zauważał. Mimo
wszystko „Roadhause” cieszyło się
dużą popularnością wśród stałych klientów.
Pod ścianą siedział dobrze znany całemu Beacon Hills
Brian – Pijaczek, który żył na zasiłku o wódce i chlebie. W centrum
czterdziestoletni Matthew, czyli półłysy blondyn otoczony również
przekwitniętymi paniami, a sama właścicielka budy popalała gdzieś w kącie,
zapijając złamane serce „romantycznym”,
czerwonym winem.
Żyć
nie umierać, ale właśnie to miejsce wybrała Laura, aby się obmyć. Nie chcąc się
wyróżniać spuściła wzrok idąc bezpośrednio w stronę toalet, jednak wiedziała,
że ludzie mierzą ją z myślą – świeże
mięso.
W Bradford było wiele takich barów. Nie podawali w nich
dobrego jedzenia, pić – nie piła, ale zawsze było z kim zamienić słówko,
puszczali niezłą muzykę, a zapachy okazywały się w ostateczności całkiem
znośne. Lecz jako najważniejsze okrzyknęła łatwe zgubienie się w tłumie, co
było jej wtedy niezmiernie potrzebne.
Wchodząc do damskiej ubikacji stanęła przed lustrem tuż
obok jakiejś starszej pani i zaczęła zmywać zaschniętą krew z kącika ust.
Spodziewała się tragedii, zaczerwienień, może nawet i sińca pod okiem, ale ku
jej zdziwieniu prócz rozmazanego makijażu nie zobaczyła żadnych śladów walki.
Jakby Lydia w ogóle jej nie tknęła. Jakby do niczego nie doszło. Nie
dowierzając delikatnie dotknęła polika mokrą dłonią i przejechała nią po
twarzy. Uśmiechnęła się sama do siebie. Cud
– pomyślała – po prostu cud! Wtem jej
grymas stał się złośliwszy. Miała ochotę stanąć przed Martin i zacząć
złowieszczo się śmiać. Zbyła jednak ów wyobrażenie i obmyła blade oblicze wodą
po raz ostatni. Rozpuszczając włosy przeczesała je tylko dłonią i otrzepała błoto z dżinsowych ogrodniczek. Rzuciła
sobie ostatnie spojrzenie, a następnie wyszła z toalety. Prawię krzyknęła,
bowiem jak spod ziemi wyrósł przed nią Stiles z kpiącą miną.
- Hej – przywitała się delikatnie. Wiedziała, że był zły.
Przecież pobiła się z miłością jego życia na szkolnym przedsięwzięciu! Mimo
wszystko wrócił jej humor, więc mogła poudawać, iż nic się nie stało.
- Tak, tak… - westchnął ciężko – wiem, wiem – zaczął
parodiować jej głos przykładając sobie rękę do ust – jaka bójka? Lydia to sucz.
Do niczego nie doszło…
- Ja tak nie mówię – dała mu kuksańca w bok czując, że
zalewa się czerwienią. Niech to szlag. Strasznie się rumieniła, miała to po
mamie i w najgorszych momentach odnosiła wrażenie, że robi się wręcz purpurowa.
- Nie w tym rzecz, Laura co ci odbiło?! – krzyknął
starając się tłumić złość.
- Nic, ja po prostu… - dziewczyna wręcz jęknęła uderzając
głową o ramię przyjaciela – wytrąciła mnie z równowagi, okej?
- To powód aby spuścić jej manto? – niepewnie poklepał
nastolatkę po ramieniu. Nie wiedział jak powinien zareagować. Z jednej strony
tryskał gniewem, ale z drugiej Martin ją sprowokowała.
- Szturchnęła mnie, świeciła cyckami przed Troy’em i
szczerzyła się do ciebie, za jednym razem! Ździra. – szatynka poczuła, że znów
włada nią wściekłość. Nie kontrolowała swoich słów, jakby coś siedziało w jej
głowie mówiąc „Dobrze Laura, tak
trzymaj!”
- Lau – westchnął i wywrócił oczami odgarniając włosy
dziewczyny do tyłu. Ujął jej twarz w swoje dłonie zmuszając Mulligan aby
spojrzała mu w oczy – jesteś szurnięta – szepnął robiąc znaczącą minę.
- Wiem – odparła równie ściszonym tonem – masz mi za złe?
- Bardzo, bardzo, bardzo – lekko potrząsnął jej głową,
pod czego wpływem nastolatka zachichotała. – wiesz, że nie możesz tak reagować?
To dziecinne. Rozumiem, zmiana miejsca zamieszkania, Tracey, wszystko jest dla
ciebie nowe, nie radzisz sobie i…
- Stiles – uniosła jedną brew zdejmując ręce chłopaka ze
swoich polików.
- … chciałabyś aby twoje życie wróciło do normy…
- Stiles – powtórzyła nieco głośniej. – Przywykłam do
tego. Byłam przygotowywana do pożegnania się z Bradford dwa lata, może
zachowuję się dziwnie, inaczej, jasne sama to odczuwam, jednak to nie powód aby
prawić kazania, które i tak znam już na pamięć… - i znów Laura oberwała falą
zdenerwowania.
- Tak, wiem, po
prostu żal patrzeć jak się marnujesz – fuknął przyklapując na najbliższym
krześle. Dziewczyna momentalnie usiadła naprzeciw.
- Czy stwierdziłam, że mi szkoda? Cieszę się z
przeprowadzki do Beacon Hills. Ja tylko uderzyłam Lydię Martin, nie powiedziałam,
iż żądam biletu powrotnego do Anglii!
- Uderzyłaś? Sprałaś ją. Nie pozwolę krzywdzić Lyds,
nawet tobie, Lauro!
- No tak, przecież ona tyle dla ciebie znaczy –
uśmiechnęła się kpiąco – a ile ty znaczysz dla niej? Może wbiłabym to do pustego,
rudego łba?! – dziewczyna całkowicie przestała ważyć słowa. Zacisnęła dłonie w piąstki.
- Słyszysz co mówisz?! Dobrze wiesz, że Lydia…
- Ma cię gdzieś! Przejrzyj na oczy! Żyjesz w cukierkowym
świecie, który nie istnieje! – kilkoro ludzi zainteresowało się ostrą wymianą
zdań.
- Zamknij się – Stiles przełknął głośno ślinę. Nie chciał
się wydzierać, ale Laura uderzyła w najczulszy punkt.
- Tyle mi powiesz?! Dorośnij!
- Może lepiej by było gdybym w ogóle za tobą nie szedł.
- Może lepiej by było – potwierdziła.
- Zasrana egoistka – prychnął popychając krzesło.
- Dupek! – emocje w niej narastały. Miała wrażenie, że
zaraz wybuchnie, że coś mu zrobi. Nikt nie zauważył, jak wisior zabarwia się od
brzegów, tym razem na czarny niczym smoła odcień.
- Wolałem jak siedziałaś w tym swoim Bradford – warknął,
a na jego twarz wpłynęła obojętność. Znów się kłócili. I to o taką błahostkę.
Choć dla Stilesa Lydia nie była mało ważna. Była najważniejsza.
- Dzięki – głos Laury zaczął drżeć. Zabolało. Dlatego podniosła się na równe nogi przegryzając wargę. –
Serio, nie odzywaj się do mnie – odgarnęła włosy do tyłu i obróciła się na
pięcie. Po raz drugi odeszła ignorując zaciekawione spojrzenia. To do niej
musiało należeć ostatnie słowo.
Za to chłopak siedział w miejscu próbując wywnioskować
kiedy tak naprawdę droczenie się przybrało postać sprzeczki. Kiedy zaczęły
latać ostre słowa? Kiedy ją zranił? Oboje czuli się winni, ale oboje to
maskowali.
Nastolatek
zrobił gest rękoma, jakby dusząc ją w powietrzu.
- Zapatrzona w siebie suka… - syknął pod nosem, po czym
spojrzał niepewnie na pijanego faceta. Brian dosiadł się do niego stawiając
przed Stilinskim puszkę taniego piwa.
- Golnij sobie, stary. Kobiet nie zrozumie nikt – brunet
zmarszczył tylko czoło. Wcześniej nie bywał w tym barze. Sytuacja okazała się
dość niezręczna. – Jeśli kocha to wróci – mężczyzna zaśmiał się pod nosem.
- No właśnie w tym problem… - jęknął i się przełamał.
Wziął łyk trunku lekko się przy tym krzywiąc – Laura kocha tylko siebie.
***
Napięcie
w pomieszczeniu było wręcz namacalne, a fakt że rudowłosa postać chodziła w
kółko dodawał sytuacji więcej niepewności. Dziewczyna wyłamywała palce,
przeczesywała kosmyki, bądź plotła z nich warkocze, które natychmiast
niszczyła. Próbowała w jakiś sposób się odstresować, gdyż złe przeczucia stały
się katorgą, ale nic nie pomagało. Lydia oddychała szybciej, jej serce biło,
jakby zaraz miało wyskoczyć z piersi, chciała krzyczeć, słyszała jakieś szepty,
przez co jej głowa pulsowała coraz mocniej i mocnej. Tego stanu nie mogła
znieść, okazał się najgorszą karą, męką. Martin nienawidziła bycia Banshee,
przerażało ją to, zarazem intrygując, a natłok myśli i miliard głosów rozsadzających
czaszkę nie pomagał.
- Może
zaparzyć ci mięty? – jej zamyślenie przerwał zmartwiony głos Scotta, który
siedział na biurku. Mierzył Lydię spojrzeniem od stóp do głów marszcząc czoło.
Nie wyglądała najlepiej.
-
Dziękuję za chęci, ale herbata nic tu nie da – westchnęła opadając na świeżo
zaściełane posłanie. – Gdzie ten Stiles, do cholery! – zaczęła rozkopywać
pościel poprzez wiercenie się na łóżku.
-
Zaraz będzie, z pewnością i czy to na sto procent aż tak ważne? – wilkołak
podkurczył nogi po czym przesmyknął wzrokiem po pokoju Lydii. Był przestronny i
urządzony w jej stylu. Dziewczęco – z
klasą.
- Jest
po ósmej, powinien pojawić się z dwadzieścia minut temu! – jęknęła, przenosząc
spojrzenie na McCalla – Wyglądam jakby sprawa była nieważna? – uniosła jedną
brew. Nastolatek chciał coś powiedzieć, ale wtedy drzwi trzasnęły a w nich
stanął cały mokry, wyczerpany Stiles.
-
Chyba nie chcę wiedzieć – skomentowała Martin podnosząc się do pozycji
siedzącej.
-
Leje jak scebra, Jeep padł, Laura nadal się nie odzywa, tata wręcz przeciwnie…
- zdjął kurtkę i zmierzchwił włosy dłonią.
-
Nosi się parasol, wymienia się olej, powinieneś się cieszyć i zapytaj o co
chodzi – ruda założyła nogę na nogę uśmiechając się kpiąco. – poza tym,
nawnosisz – burknęła wskazując na buty chłopaka.
-
Wybacz, Lyds… Nie chciałem cię zdenerwować…
-
To ostatni nasz problem, Lydio możesz przejść do konkretów? – głos zabrał
wreszcie Scott popędzając towarzyszy ruchem ręki. Wtedy rudzielec wstał,
położył na obitym krześle obrotowym ręcznik, który był przewieszony przez ramę
łóżka i kazał Stilesowi usiąść. Sama stanęła przed chłopakami zakładając ręce
na piersi.
-
Jak widzicie moje „prorocze wizje”
się spełniają, ale nie tylko one. Ze złych przeczuć, a to jest okropnie okropne
– wzdrygnęła się – wychodzą jeszcze gorsze konsekwencje. Dodatkowo coś morduje
niewinnych ludzi, moja kuzynka dostaje świra – ściszyła ton, choć wiedziała, iż
Daphne wyszła – panna z imieniem na „L” jest… Nie powiem tego bo niektórzy
mogliby się obrazić – omotała ich obojga wzrokiem – Isaac zaczął za mną łazić i
nie wiem co robić! Oszaleję, jeśli te wredne głosiki się nie zamkną – zacisnęła
zęby nabierając łapczywie powietrza.
-
Hej, uspokój się – Stiles chciał dotknąć jej ramienia, ale Martin odepchnęła
rękę nastolatka.
-
Kapie z ciebie – posłała mu przepraszający uśmieszek. Szargały nią emocje.
- I
tylko o to chodzi, o złe przeczucie? – McCall oparł głowę o ścianę zamyślając
się na chwilkę.
-
Niekoniecznie. Chodzi o Daphne – szepnęła i rozejrzała się na boki. Podeszła do
nakastlika wyjmując z szuflady papier. Podała go wilkołakowi.
-
Była w psychiatryku? – zapytał i przekazał pismo w dłoń przyjaciela.
-
Nic mi o tym nie wiadomo. Dodatkowo tej nocy. Krzyczałam, udawała że nic nie
słyszała, ale powiedziała o wszystkim mamie. Teraz znów będę miała psychologa –
wywróciła oczyma i usiadła obok Scotta kładąc nogi na oparciu krzesła,
zajmowanego przez Stilesa.
-
Wie o wilkołakach – dodał Scott – próbowała nasunąć to Laurze.
-
Nie wymawiaj imienia tej ździry w moim towarzystwie, proszę. – dziewczynę nie
zdziwił fakt świadomości brunetki. Coś było z nią nie tak, a Martin sprawiała
pozory słodkiej idiotki, aby przypadkiem nie spłoszyć kuzynki.
-
Lydia, to ważne. Ona nie ma z całą „zabawą” nic wspólnego. – wtrącił Stilinski przekazując
siedemnastolatce dokument. – Na domiar złego tata oddał sprawę Parishowi, więc
nikt nie wpuści nas do prosektorium.
-
Mama też zrezygnowała. – mruknął McCall – a raczej kazali jej wziąć wolne.
-
Jesteśmy udupieni – westchnęła dziewczyna mrużąc oczy.
Cała
trójka zamilkła na chwilę. Wszyscy zastanawiali się co dalej. Przecież nie
mogli tego zostawić. Musieli działać z prędkością światła, starali się jednak
bezskutecznie.
-
Za tydzień w piątek czyszczą szpital – zaczął Scott, dzięki czemu Stiles szybko
przechwycił jego myśl.
-
Przenoszą pacjentów, a w nocy będzie tam pusto, więc ktoś wkradnie się i
obejrzy trupy…
- W
piątek Daph urządza imprezę – dodała Lydia.
-
Świetnie, mamy tło, może nikt nie zauważy – syn szeryfa wzruszył ramionami.
- A
więc wiemy co i jak. Stiles jedzie do prosektorium, wraca tutaj…
-
Czekaj, czekaj… Dlaczego ja mam bawić się w doktorka?! – spiorunował
przyjaciela wzrokiem.
-
Bo ja będę pilnował zabawy, żeby nic nikomu się nie stało.
- A
co ze mną?! – krzyknęła ruda.
-
Postarasz się wyciągnąć jak najwięcej informacji z kuzynki – oświecił wilkołak kierując
się do wyjścia – Więc mamy plan. Idę poinformować o nim Dereka, może stado
pomoże. – Nikt nie zdążył już nic powiedzieć, bo Scott zniknął za drzwiami.
Stiles i Lydia spojrzeli tylko po sobie.
-
Nie podoba mi się ten plan. Jest chyba perełką w historii złych planów! –
rzucił trochę głośniej niż powinien żeby przyjaciel mógł go usłyszeć.
-
Mnie to mówisz. Jeśli Daphne nie jest sobą… - nastolatka odgarnęła włosy na
jedno ramię. Dopiero wtedy Stiles zorientował się, że są sami.
- Nikomu
nic się nie stanie – przełknął głośno ślinę.
-
Już się stało – ich spojrzenia się spotkały. Dziewczyna miała przerażoną minę,
zagubiony wzrok. On był raczej skupiony. Zamyślony. Zapadła niezręczna cisza.
Przerwał ją dopiero brunet.
-
Mocno cię uszkodziła? – zapytał siadając na biurku, tuż obok Lydii.
-
Wciąż jesteś mokry i prawie wcale – spojrzała na profil nastolatka uśmiechając
się pod nosem. Wcześniej go nie zauważała. Ignorowała jego istnienie, bo był
nieważny, lecz wtedy, pod wpływem walki o przetrwanie coś się zmieniło. Jakby
Stiles z dnia na dzień stał się istotną osobą w jej życiu. Lubiła go. Tak,
lubiła ale jak kolegę. Nigdy nie pomyślałaby, że chłopak może czuć do niej coś
więcej. Źle. Że to ona mogłaby coś
poczuć.
-
Zwrzeszczałem ją – parsknął – serio.
-
Dlaczego? – podkurczyła nogi i objęła swoje kolana.
-
Bo się na ciebie rzuciła – uniósł obie brwi. Wciąż patrzył przed siebie, na
przeciwległą ścianę.
- A
może to ja zaczęłam? Choć nie mówię, dobrze zrobiłeś, nienawidzę jej.
- I
vice versa – odetchnął ciężko – poza tym to Lau wepchnęła cię w błoto.
-
Była zazdrosna. No wiesz, Troy, ty – zielonooka zagryzła dolną wargę
wykrzywiając usta w kpiącym uśmieszku. – Myślę, że cię lubi. – Lydia dotknęła
ramienia Stilesa nie przestając się szczerzyć – i myślę też, że powinnam wziąć
prysznic – ściszyła głos do zmysłowego szeptu. Siedemnastolatek poczuł jak
przechodzą go dreszcze. Była tak blisko, ale tak daleko, dziewczyna, o której
zawsze marzył. Kusiła go. Robiła to
celowo?! Podświadomie?! Dlaczego?! Tyle pytań. Ale największa, najbardziej
nurtująca okazała się niby zazdrość Laury. Czy Martin mogła mieć rację?!
- I
myślę… - przeciągnęła – iż na ciebie już pora – szepnęła mu prosto do ucha
zeskakując z blatu. – Chyba padać przestało – zachichotała widząc zdezorientowaną
minę chłopaka. Lubiła doprowadzać mężczyzn do podobnego stanu.
-
Ach i jeszcze jedno – mruknęła stając w drzwiach łazienki. Miała własną, do
której wchodziła bezpośrednio ze swojego pokoju – przepraszam za te chusteczki
i dziękuję za chęci – potem już zatrzasnęła za sobą drzwi zostawiając
zamyślonego Stilesa samego.
***
A więc mamy wtorek i mamy też rozdział. Myślę, że pojawił się w odpowiednim czasie. Nie za szybko, nie za późno. Niestety wena powoli ze mnie ulatuje, ale to nie oznacza, że przestanę pisać, nie! Mam zbyt wielki pomysł na tę historię i planuję dociągnąć ją do końca. W sumie założyłam się o to z kolegą. Pozdrawiam ;*
Noale...
Rozdział sam w sobie mi się nie podoba. Jest jakiś taki dziwaczny i nietrafiony, choć polubiłam Briana. Jego postać dedykuję Karo. Obiecuję, że pijaczyna pojawi się częściej hyhy...
Akcji za wiele tutaj nie było, ewentualne ustalenia. Następny rozdział jest bardziej emocjonalny i mnie bardziej się podoba, ale co sądzicie wy.
Jakieś domysły? Pomysły?
Teraz zabiorę się za zaległe komentowanie.
Pozdrawiam serdecznie i życzę więcej ciepełka w te wakacje!
Btw. Zwracajcie uwagę na kursywę! Nią zaznaczam ważniejsze rzeczy!
xoxo
xoxo
@YourLittleBoo1
(to piękne, idealne [niczym jego właściciel] autko (':)