wtorek, 29 lipca 2014

Rozdział VI "Tak blisko, ale tak daleko"

     Rozdział dedykuję Alecto
        Życie potrafi człowieka nieźle zaskoczyć. Czasami jest po prostu tak, że dostajesz od losu prezent, którego się nie spodziewałeś. Masz dwie opcje do wyboru. Albo otwierasz niespodziankę z zapartym tchem i pakujesz się w kolejne kłopoty, bądź odsyłasz ją do nadawcy nie wnikając co było w środku. W tym momencie dochodzimy do kolejnej sprawy, mianowicie do ludzi. Jesteśmy różni: ładni, brzydcy, grubi, chudzi, czarni, biali, starzy młodzi, mądrzy, głupi i o to właśnie chodzi… Jeden typ paczkę przyjmie, dokładniej ryzykant, ktoś nadto ciekawski świata. Na tym się skupmy. Wróć, skupmy się na mnie. Trafił mi się totalny paradoks. Jestem cholernie dociekliwą osobą, ale z drugiej strony wolę nie patrzeć darowanemu koniowi w zęby. Czasem postępuje tak, czasem inaczej. Czasem jestem uparta, czasem wszystko zlewam. Tym razem opcja numer dwa zwyciężyła. Boję się, że wszechświat chciał inaczej, ale wróćmy do upartości… Nawet jednostka może przeciwstawić się wszechświatowi! I ja będę tą jednostką.
         L.M.
***
            Bursztynowy płyn rozlał się po ściankach przezroczystej szklanki napełniając ją do połowy. Szkło natomiast znalazło się przed młodą kobietą, aby ta mogła rozkoszować się smakiem drogiego trunku. Bowiem tylko taki alkohol posiadała pani Martin w swoim barku. Musiał przecież zgrać się z bogatym wystrojem jadalni, która wydawała się słoneczna nawet w dzień tak dżdżysty jak tamten.
Ściany zostały muśnięte jasną farbą, na nich zawisły oryginalne obrazy przedstawiające zachodnią Azję, powyżej biały sufit z okazałym, kryształowym żyrandolem, a pod sufitem dębowy stół i krzesła, robione na starodawne. Zgrywały się idealnie z doprawdy wiekowym kredensem, za którym wdzięcznie prezentowała się kolekcja herbaciana z chińskiej porcelany. 
            Dla Carmen podobne warunki nie były zupełnie nowe, jednak i tak zapierały dech w piersi. Sama mieszkała z bratem w niewielkich mieszkankach, bezustannie się przeprowadzając. Nie wiedziała dlaczego. Tak po prostu było. Marcoos tłumaczył się pracą, wymagającą stałego ruchu, choć młoda kobieta nie miała do końca pojęcia w czym się specjalizował.
            Kochała go. Tak, to mogła stwierdzić bez zastanowienia, ale ją zadziwiał. Miał tysiące sekretów, zamykał się w swoim świecie i zabraniał jej wchodzić do gabinetów. Zawsze jakiś miał, w każdym domu, w każdym mieście, w każdym kraju. Tyle razy rozważała choćby włamanie, bo do grzecznych dziewczynek się nie zaliczała, ale przy jakiejkolwiek próbie zostawała przez mężczyznę należycie, jak sądził, karana.
            - Carmen Genevive Mortis – zaczęła Stella Martin siadając naprzeciw rozmówczyni.
            - Zgadza się – odparła szatynka opróżniając szklankę. – Jak mówiłyśmy, poszukuję pracy.
            - Masz, jeśli możemy przejść na „T”, kwalifikacje?
            - Oczywiście. Siedzę w zawodzie od czterech lat i raczej na mnie nie donoszą – rzecz jasna nie dodała, że skarg nie mogła słyszeć z powodów szybkiej zmiany miejsca zamieszkania. Nawet zameldowanie nie było do końca prawdziwe.
             - Wyśmienicie, zadam ci kilka pytań… Jesteś dość młoda, na psychologa – kobieta zmarszczyła brwi zakładając nogę na nogę.
            - Doprawdy mi pani pochlebia, ale mam skończone dwadzieścia sześć lat. Znam się na tym, może nie wyglądam, jednak doświadczenie posiadam.
            - Nie śmiem wątpić, Carmen – podparła się na łokciu przyglądając szatynce z bliska. – Jesteś wnuczką zmarłego Victora Philipsa?
            - Tak, wprowadziłam się z bratem na jego mieszkanie. To wielka strata, ale nie byłam związana z dziadkiem. Utrzymywał kontakt z Marcoosem, moim bratem.
            - Przekaż kondolencje – matka Lydii mruknęła pod nosem i spojrzała w plik kartek, które miała przed sobą. Były na nich zapisane kolejne wątpliwości, lecz nie zamierzała o wszystko dociekać. Chciała wyglądać wiarygodnie, bo głos z telefonu wydawał się dojrzały. Nie spodziewała się takiego obrotu spraw. – Cóż, nie wiem o co mogłabym dopytać. Chciałabym zaznaczyć, że moja córka nie jest osobą uprzejmą dla wszystkich. Ma problemy… - szeptała rozglądając się dookoła, czy aby na pewno rudzielca nie ma w pobliżu.
            - To jasne – Carmen uniosła jedną brew – jestem po to aby je rozwiązać, prawda?
            - Oczywiście. – rozwódka zachichotała pod nosem i na jednej z wyrywek zapisała swój numer telefonu – Posłuchaj, wyjeżdżam w środę. Zostawiam Lydię samą i mam nadzieję, że choć raz się z tobą spotka. Jeśli byłyby jakieś problemy proszę dzwonić…
            Szatynka już nie słuchała paplaniny Stelli. Naprawdę kurort do jakiego się wybierała jej nie interesował, zaczęła nawet podejrzewać, iż nienormalności nastolatki mogą wynikać z powodu kiepskiej sytuacji rodzinnej. Rodzice się rozwiedli, matka poświęcała jej nikłą uwagę, tyle wywnioskowała. Ani ona, ani pani Martin nie miały pojęcia, że Lydii tak naprawdę nic nie dolega. Nie były wtajemniczone.
            Rozmowę przerwał trzask drzwi.
            - Mamo?! – zawołała dziewczyna jeszcze raz przecierając brudną twarz. Nie chciała aby ta widziała cokolwiek. Za nią stał Isaac, niczym wierny pies.
            - To ona, chodź, poznacie się – kobieta zaprosiła Carmen do przedsionka, a gdy znalazły się przed nastolatkami mina Lydii zrzedła.
            - Kto to jest? – zapytała niepewnie podając Lahey’owi dyskretnie ostatnią, mokrą chusteczkę.
            - Lydio, poznaj Carmen, będzie twoim nowym psychologiem – Stella zupełnie zignorowała fakt, że w pokoiku był również chłopak. A jeśli byłby kimś fajnym?! – pomyślała zielonooka. Mama powoli odbierała jej siły, miała serdecznie dość. Isaac natomiast uniósł jedną brew.
            - Możemy na słówko – rudowłosa pociągnęła rodzicielkę do salonu zostawiając Carmen i wilkołaka w niezręcznej sytuacji.
            - Isaac Lahey – przedstawił się z wymuszonym uśmiechem, który szatynka momentalnie odwzajemniła.
            - Carmen Mortis – odparła nie spuszczając z blondyna wzroku.
            W tym czasie Lydia założyła ręce na piersi i zmordowała matkę wzrokiem.
            - Psycholog, serio?! – tłumiła krzyk, ale wiedziała, że Isaac i tak się przysłucha.
            - Kochanie, dobrze wiesz że nie jest w porządku. Daphne mówiła, iż w nocy znów krzyczałaś… - dziewczyna zmarszczyła czoło. A więc zauważyła – pomyślała wywracając oczami.
            - Mamo, wiem że się martwisz i…
            - Nie, Lydia, nie ma żadnych „i”… I jak ty wyglądasz? I kim jest ten, ten… Uch! – Pani Martin dobrze znała opłakaną historię Isaaca. Wiedziała w jakiej patologii się wychował i tego nie pochwalała. Tym bardziej zezłościła się na córkę.
            - Mój… - widząc spiętą minę kobiety uśmiechnęła się zadziornie – przyjaciel, bliski… Baaardzo bliski – wilkołak słysząc to, jakby zachłysnął się powietrzem. Zbyt wiele wrażeń.
            - Kolejny powód dla którego będziesz miała psychologa, koniec dyskusji – zarządziła siadając na krześle. Czekała aż Lydia wyjdzie aby móc nalać sobie whisky. Nie miała siły na córkę. Choć często dobrze się dogadywały, jeszcze częściej zażarcie kłóciły.
***
            Przytłumione światło dopełniało urok, a prędzej brak uroku, zatłoczonego pomieszczenia. Stoliki zajmowały kolejne postaci, między nimi przesmykiwały się skąpo ubrane kelnerki nosząc tace na przemian, raz pełne jedzenia, innym razem naczyń, bądź resztek. W dusznym powietrzu unosił się zapach papierosów, zmieszany ze starym olejem do smażenia frytek, na co nie działały nawet pootwierane na oścież trzy, marne okienka.
            Typowy, obskurny, małomiasteczkowy bar mieszczący się w środku miejscowości, gdzieś między rynkiem głównym, a kościółkiem. Był tak wpity w tło, że mało kto z przypadkowych przechodniów go zauważał. Mimo wszystko „Roadhause” cieszyło się dużą popularnością wśród stałych klientów.
            Pod ścianą siedział dobrze znany całemu Beacon Hills Brian – Pijaczek, który żył na zasiłku o wódce i chlebie. W centrum czterdziestoletni Matthew, czyli półłysy blondyn otoczony również przekwitniętymi paniami, a sama właścicielka budy popalała gdzieś w kącie, zapijając złamane serce „romantycznym”, czerwonym winem.
Żyć nie umierać, ale właśnie to miejsce wybrała Laura, aby się obmyć. Nie chcąc się wyróżniać spuściła wzrok idąc bezpośrednio w stronę toalet, jednak wiedziała, że ludzie mierzą ją z myślą – świeże mięso.
            W Bradford było wiele takich barów. Nie podawali w nich dobrego jedzenia, pić – nie piła, ale zawsze było z kim zamienić słówko, puszczali niezłą muzykę, a zapachy okazywały się w ostateczności całkiem znośne. Lecz jako najważniejsze okrzyknęła łatwe zgubienie się w tłumie, co było jej wtedy niezmiernie potrzebne.
            Wchodząc do damskiej ubikacji stanęła przed lustrem tuż obok jakiejś starszej pani i zaczęła zmywać zaschniętą krew z kącika ust. Spodziewała się tragedii, zaczerwienień, może nawet i sińca pod okiem, ale ku jej zdziwieniu prócz rozmazanego makijażu nie zobaczyła żadnych śladów walki. Jakby Lydia w ogóle jej nie tknęła. Jakby do niczego nie doszło. Nie dowierzając delikatnie dotknęła polika mokrą dłonią i przejechała nią po twarzy. Uśmiechnęła się sama do siebie. Cud – pomyślała – po prostu cud! Wtem jej grymas stał się złośliwszy. Miała ochotę stanąć przed Martin i zacząć złowieszczo się śmiać. Zbyła jednak ów wyobrażenie i obmyła blade oblicze wodą po raz ostatni. Rozpuszczając włosy przeczesała je tylko dłonią  i otrzepała błoto z dżinsowych ogrodniczek. Rzuciła sobie ostatnie spojrzenie, a następnie wyszła z toalety. Prawię krzyknęła, bowiem jak spod ziemi wyrósł przed nią Stiles z kpiącą miną.
            - Hej – przywitała się delikatnie. Wiedziała, że był zły. Przecież pobiła się z miłością jego życia na szkolnym przedsięwzięciu! Mimo wszystko wrócił jej humor, więc mogła poudawać, iż nic się nie stało.
            - Tak, tak… - westchnął ciężko – wiem, wiem – zaczął parodiować jej głos przykładając sobie rękę do ust – jaka bójka? Lydia to sucz. Do niczego nie doszło…
            - Ja tak nie mówię – dała mu kuksańca w bok czując, że zalewa się czerwienią. Niech to szlag. Strasznie się rumieniła, miała to po mamie i w najgorszych momentach odnosiła wrażenie, że robi się wręcz purpurowa.
            - Nie w tym rzecz, Laura co ci odbiło?! – krzyknął starając się tłumić złość.
            - Nic, ja po prostu… - dziewczyna wręcz jęknęła uderzając głową o ramię przyjaciela – wytrąciła mnie z równowagi, okej?
            - To powód aby spuścić jej manto? – niepewnie poklepał nastolatkę po ramieniu. Nie wiedział jak powinien zareagować. Z jednej strony tryskał gniewem, ale z drugiej Martin ją sprowokowała.
            - Szturchnęła mnie, świeciła cyckami przed Troy’em i szczerzyła się do ciebie, za jednym razem! Ździra. – szatynka poczuła, że znów włada nią wściekłość. Nie kontrolowała swoich słów, jakby coś siedziało w jej głowie mówiąc „Dobrze Laura, tak trzymaj!”
            - Lau – westchnął i wywrócił oczami odgarniając włosy dziewczyny do tyłu. Ujął jej twarz w swoje dłonie zmuszając Mulligan aby spojrzała mu w oczy – jesteś szurnięta – szepnął robiąc znaczącą minę.
            - Wiem – odparła równie ściszonym tonem – masz mi za złe?
            - Bardzo, bardzo, bardzo – lekko potrząsnął jej głową, pod czego wpływem nastolatka zachichotała. – wiesz, że nie możesz tak reagować? To dziecinne. Rozumiem, zmiana miejsca zamieszkania, Tracey, wszystko jest dla ciebie nowe, nie radzisz sobie i…
            - Stiles – uniosła jedną brew zdejmując ręce chłopaka ze swoich polików.
            - … chciałabyś aby twoje życie wróciło do normy…
            - Stiles – powtórzyła nieco głośniej. – Przywykłam do tego. Byłam przygotowywana do pożegnania się z Bradford dwa lata, może zachowuję się dziwnie, inaczej, jasne sama to odczuwam, jednak to nie powód aby prawić kazania, które i tak znam już na pamięć… - i znów Laura oberwała falą zdenerwowania.
            -  Tak, wiem, po prostu żal patrzeć jak się marnujesz – fuknął przyklapując na najbliższym krześle. Dziewczyna momentalnie usiadła naprzeciw.
            - Czy stwierdziłam, że mi szkoda? Cieszę się z przeprowadzki do Beacon Hills. Ja tylko uderzyłam Lydię Martin, nie powiedziałam, iż żądam biletu powrotnego do Anglii!
            - Uderzyłaś? Sprałaś ją. Nie pozwolę krzywdzić Lyds, nawet tobie, Lauro!
            - No tak, przecież ona tyle dla ciebie znaczy – uśmiechnęła się kpiąco – a ile ty znaczysz dla niej? Może wbiłabym to do pustego, rudego łba?! – dziewczyna całkowicie przestała ważyć słowa. Zacisnęła dłonie w piąstki.
            - Słyszysz co mówisz?! Dobrze wiesz, że Lydia…
            - Ma cię gdzieś! Przejrzyj na oczy! Żyjesz w cukierkowym świecie, który nie istnieje! – kilkoro ludzi zainteresowało się ostrą wymianą zdań.
            - Zamknij się – Stiles przełknął głośno ślinę. Nie chciał się wydzierać, ale Laura uderzyła w najczulszy punkt.
            - Tyle mi powiesz?! Dorośnij!
            - Może lepiej by było gdybym w ogóle za tobą nie szedł.
            - Może lepiej by było – potwierdziła.
            - Zasrana egoistka – prychnął popychając krzesło.
            - Dupek! – emocje w niej narastały. Miała wrażenie, że zaraz wybuchnie, że coś mu zrobi. Nikt nie zauważył, jak wisior zabarwia się od brzegów, tym razem na czarny niczym smoła odcień.
            - Wolałem jak siedziałaś w tym swoim Bradford – warknął, a na jego twarz wpłynęła obojętność. Znów się kłócili. I to o taką błahostkę. Choć dla Stilesa Lydia nie była mało ważna. Była najważniejsza.
            - Dzięki – głos Laury zaczął drżeć. Zabolało. Dlatego podniosła się na równe nogi przegryzając wargę. – Serio, nie odzywaj się do mnie – odgarnęła włosy do tyłu i obróciła się na pięcie. Po raz drugi odeszła ignorując zaciekawione spojrzenia. To do niej musiało należeć ostatnie słowo.
            Za to chłopak siedział w miejscu próbując wywnioskować kiedy tak naprawdę droczenie się przybrało postać sprzeczki. Kiedy zaczęły latać ostre słowa? Kiedy ją zranił? Oboje czuli się winni, ale oboje to maskowali.
Nastolatek zrobił gest rękoma, jakby dusząc ją w powietrzu.
            - Zapatrzona w siebie suka… - syknął pod nosem, po czym spojrzał niepewnie na pijanego faceta. Brian dosiadł się do niego stawiając przed Stilinskim puszkę taniego piwa.
            - Golnij sobie, stary. Kobiet nie zrozumie nikt – brunet zmarszczył tylko czoło. Wcześniej nie bywał w tym barze. Sytuacja okazała się dość niezręczna. – Jeśli kocha to wróci – mężczyzna zaśmiał się pod nosem.
            - No właśnie w tym problem… - jęknął i się przełamał. Wziął łyk trunku lekko się przy tym krzywiąc – Laura kocha tylko siebie.
***
            Napięcie w pomieszczeniu było wręcz namacalne, a fakt że rudowłosa postać chodziła w kółko dodawał sytuacji więcej niepewności. Dziewczyna wyłamywała palce, przeczesywała kosmyki, bądź plotła z nich warkocze, które natychmiast niszczyła. Próbowała w jakiś sposób się odstresować, gdyż złe przeczucia stały się katorgą, ale nic nie pomagało. Lydia oddychała szybciej, jej serce biło, jakby zaraz miało wyskoczyć z piersi, chciała krzyczeć, słyszała jakieś szepty, przez co jej głowa pulsowała coraz mocniej i mocnej. Tego stanu nie mogła znieść, okazał się najgorszą karą, męką. Martin nienawidziła bycia Banshee, przerażało ją to, zarazem intrygując, a natłok myśli i miliard głosów rozsadzających czaszkę nie pomagał.
            - Może zaparzyć ci mięty? – jej zamyślenie przerwał zmartwiony głos Scotta, który siedział na biurku. Mierzył Lydię spojrzeniem od stóp do głów marszcząc czoło. Nie wyglądała najlepiej.
            - Dziękuję za chęci, ale herbata nic tu nie da – westchnęła opadając na świeżo zaściełane posłanie. – Gdzie ten Stiles, do cholery! – zaczęła rozkopywać pościel poprzez wiercenie się na łóżku.
            - Zaraz będzie, z pewnością i czy to na sto procent aż tak ważne? – wilkołak podkurczył nogi po czym przesmyknął wzrokiem po pokoju Lydii. Był przestronny i urządzony w jej stylu. Dziewczęco – z klasą.
            - Jest po ósmej, powinien pojawić się z dwadzieścia minut temu! – jęknęła, przenosząc spojrzenie na McCalla – Wyglądam jakby sprawa była nieważna? – uniosła jedną brew. Nastolatek chciał coś powiedzieć, ale wtedy drzwi trzasnęły a w nich stanął cały mokry, wyczerpany Stiles.
            - Chyba nie chcę wiedzieć – skomentowała Martin podnosząc się do pozycji siedzącej.
            - Leje jak scebra, Jeep padł, Laura nadal się nie odzywa, tata wręcz przeciwnie… - zdjął kurtkę i zmierzchwił włosy dłonią.
            - Nosi się parasol, wymienia się olej, powinieneś się cieszyć i zapytaj o co chodzi – ruda założyła nogę na nogę uśmiechając się kpiąco. – poza tym, nawnosisz – burknęła wskazując na buty chłopaka.
            - Wybacz, Lyds… Nie chciałem cię zdenerwować…
            - To ostatni nasz problem, Lydio możesz przejść do konkretów? – głos zabrał wreszcie Scott popędzając towarzyszy ruchem ręki. Wtedy rudzielec wstał, położył na obitym krześle obrotowym ręcznik, który był przewieszony przez ramę łóżka i kazał Stilesowi usiąść. Sama stanęła przed chłopakami zakładając ręce na piersi.
            - Jak widzicie moje „prorocze wizje” się spełniają, ale nie tylko one. Ze złych przeczuć, a to jest okropnie okropne – wzdrygnęła się – wychodzą jeszcze gorsze konsekwencje. Dodatkowo coś morduje niewinnych ludzi, moja kuzynka dostaje świra – ściszyła ton, choć wiedziała, iż Daphne wyszła – panna z imieniem na „L” jest… Nie powiem tego bo niektórzy mogliby się obrazić – omotała ich obojga wzrokiem – Isaac zaczął za mną łazić i nie wiem co robić! Oszaleję, jeśli te wredne głosiki się nie zamkną – zacisnęła zęby nabierając łapczywie powietrza.
            - Hej, uspokój się – Stiles chciał dotknąć jej ramienia, ale Martin odepchnęła rękę nastolatka.
            - Kapie z ciebie – posłała mu przepraszający uśmieszek. Szargały nią emocje.
            - I tylko o to chodzi, o złe przeczucie? – McCall oparł głowę o ścianę zamyślając się na chwilkę.
            - Niekoniecznie. Chodzi o Daphne – szepnęła i rozejrzała się na boki. Podeszła do nakastlika wyjmując z szuflady papier. Podała go wilkołakowi.
            - Była w psychiatryku? – zapytał i przekazał pismo w dłoń przyjaciela.
            - Nic mi o tym nie wiadomo. Dodatkowo tej nocy. Krzyczałam, udawała że nic nie słyszała, ale powiedziała o wszystkim mamie. Teraz znów będę miała psychologa – wywróciła oczyma i usiadła obok Scotta kładąc nogi na oparciu krzesła, zajmowanego przez Stilesa.
            - Wie o wilkołakach – dodał Scott – próbowała nasunąć to Laurze.
            - Nie wymawiaj imienia tej ździry w moim towarzystwie, proszę. – dziewczynę nie zdziwił fakt świadomości brunetki. Coś było z nią nie tak, a Martin sprawiała pozory słodkiej idiotki, aby przypadkiem nie spłoszyć kuzynki.
            - Lydia, to ważne. Ona nie ma z całą „zabawą” nic wspólnego. – wtrącił Stilinski przekazując siedemnastolatce dokument. – Na domiar złego tata oddał sprawę Parishowi, więc nikt nie wpuści nas do prosektorium.
            - Mama też zrezygnowała. – mruknął McCall – a raczej kazali jej wziąć wolne.
            - Jesteśmy udupieni – westchnęła dziewczyna mrużąc oczy.
            Cała trójka zamilkła na chwilę. Wszyscy zastanawiali się co dalej. Przecież nie mogli tego zostawić. Musieli działać z prędkością światła, starali się jednak bezskutecznie.
            - Za tydzień w piątek czyszczą szpital – zaczął Scott, dzięki czemu Stiles szybko przechwycił jego myśl.
            - Przenoszą pacjentów, a w nocy będzie tam pusto, więc ktoś wkradnie się i obejrzy trupy…
            - W piątek Daph urządza imprezę – dodała Lydia.
            - Świetnie, mamy tło, może nikt nie zauważy – syn szeryfa wzruszył ramionami.
            - A więc wiemy co i jak. Stiles jedzie do prosektorium, wraca tutaj…
            - Czekaj, czekaj… Dlaczego ja mam bawić się w doktorka?! – spiorunował przyjaciela wzrokiem.
            - Bo ja będę pilnował zabawy, żeby nic nikomu się nie stało.
            - A co ze mną?! – krzyknęła ruda.
            - Postarasz się wyciągnąć jak najwięcej informacji z kuzynki – oświecił wilkołak kierując się do wyjścia – Więc mamy plan. Idę poinformować o nim Dereka, może stado pomoże. – Nikt nie zdążył już nic powiedzieć, bo Scott zniknął za drzwiami. Stiles i Lydia spojrzeli tylko po sobie.
            - Nie podoba mi się ten plan. Jest chyba perełką w historii złych planów! – rzucił trochę głośniej niż powinien żeby przyjaciel mógł go usłyszeć.
            - Mnie to mówisz. Jeśli Daphne nie jest sobą… - nastolatka odgarnęła włosy na jedno ramię. Dopiero wtedy Stiles zorientował się, że są sami.
            - Nikomu nic się nie stanie – przełknął głośno ślinę.
            - Już się stało – ich spojrzenia się spotkały. Dziewczyna miała przerażoną minę, zagubiony wzrok. On był raczej skupiony. Zamyślony. Zapadła niezręczna cisza. Przerwał ją dopiero brunet.
            - Mocno cię uszkodziła? – zapytał siadając na biurku, tuż obok Lydii.      
            - Wciąż jesteś mokry i prawie wcale – spojrzała na profil nastolatka uśmiechając się pod nosem. Wcześniej go nie zauważała. Ignorowała jego istnienie, bo był nieważny, lecz wtedy, pod wpływem walki o przetrwanie coś się zmieniło. Jakby Stiles z dnia na dzień stał się istotną osobą w jej życiu. Lubiła go. Tak, lubiła ale jak kolegę. Nigdy nie pomyślałaby, że chłopak może czuć do niej coś więcej. Źle. Że to ona mogłaby coś poczuć.
            - Zwrzeszczałem ją – parsknął – serio.
            - Dlaczego? – podkurczyła nogi i objęła swoje kolana.
            - Bo się na ciebie rzuciła – uniósł obie brwi. Wciąż patrzył przed siebie, na przeciwległą ścianę.
            - A może to ja zaczęłam? Choć nie mówię, dobrze zrobiłeś, nienawidzę jej.
            - I vice versa – odetchnął ciężko – poza tym to Lau wepchnęła cię w błoto.
            - Była zazdrosna. No wiesz, Troy, ty – zielonooka zagryzła dolną wargę wykrzywiając usta w kpiącym uśmieszku. – Myślę, że cię lubi. – Lydia dotknęła ramienia Stilesa nie przestając się szczerzyć – i myślę też, że powinnam wziąć prysznic – ściszyła głos do zmysłowego szeptu. Siedemnastolatek poczuł jak przechodzą go dreszcze. Była tak blisko, ale tak daleko, dziewczyna, o której zawsze marzył. Kusiła go. Robiła to celowo?! Podświadomie?! Dlaczego?! Tyle pytań. Ale największa, najbardziej nurtująca okazała się niby zazdrość Laury. Czy Martin mogła mieć rację?!
            - I myślę… - przeciągnęła – iż na ciebie już pora – szepnęła mu prosto do ucha zeskakując z blatu. – Chyba padać przestało – zachichotała widząc zdezorientowaną minę chłopaka. Lubiła doprowadzać mężczyzn do podobnego stanu.

            - Ach i jeszcze jedno – mruknęła stając w drzwiach łazienki. Miała własną, do której wchodziła bezpośrednio ze swojego pokoju – przepraszam za te chusteczki i dziękuję za chęci – potem już zatrzasnęła za sobą drzwi zostawiając zamyślonego Stilesa samego. 
***
A więc mamy wtorek i mamy też rozdział. Myślę, że pojawił się w odpowiednim czasie. Nie za szybko, nie za późno. Niestety wena powoli ze mnie ulatuje, ale to nie oznacza, że przestanę pisać, nie! Mam zbyt wielki pomysł na tę historię i planuję dociągnąć ją do końca. W sumie założyłam się o to z kolegą. Pozdrawiam ;*
Noale...
Rozdział sam w sobie mi się nie podoba. Jest jakiś taki dziwaczny i nietrafiony, choć polubiłam Briana. Jego postać dedykuję Karo. Obiecuję, że pijaczyna pojawi się częściej hyhy...
Akcji za wiele tutaj nie było, ewentualne ustalenia. Następny rozdział jest bardziej emocjonalny i mnie bardziej się podoba, ale co sądzicie wy.
Jakieś domysły? Pomysły?
Teraz zabiorę się za zaległe komentowanie.
Pozdrawiam serdecznie i życzę więcej ciepełka w te wakacje!
Btw. Zwracajcie uwagę na kursywę! Nią zaznaczam ważniejsze rzeczy!
xoxo
@YourLittleBoo1
 
(to piękne, idealne [niczym jego właściciel] autko (':)

poniedziałek, 21 lipca 2014

Rozdział V "Cieszmy się z małych rzeczy."

     Rozdział dedykuję Betty Gilbert, choć nie wiem, kiedy go przeczyta. 
[U Ciebie zostało mi tylko skomentowanie! xx]

         Są takie dni, w których wiesz, że wszystko wraca na swoje miejsce. Świat wreszcie przestaje niesłychanie pędzić, stopuje, a ty łapiesz oddech. Owszem, czasem ciężko jest wyczekać chwili wytchnienia, jednak ona nadchodzi, wiem to, czuję. Po ciężkim tygodniu - weekend, po roku szkolnym – wakacje. To pewne, jak amen w pacierzu. Potrzebujemy takich dni, lecz czy jest ich w życiu więcej, czy mniej – nie wiem. Wszystko zależy od ciebie, od tego czy umiesz żyć chwilą, czerpać radość z błahostek. Ja? Myślę, że potrafię i nawet mogę Ci poradzić. „Ciesz się z małych rzeczy, bo w nich zapisany jest wzór na szczęście.” Po burzy zawsze wychodzi słońce. To przyrzekam. Na siebie samą.
L.M.
***
Piłka po raz kolejny znalazła się w bramce, gwizdek znów trafił między wargi Coacha, a kibice jeszcze raz oszaleli. Oczywiście jeśli kibicami można było nazwać grupkę gimnazjalistek, które przybyły na Sportowe Lato, aby poobserwować jak starsi koledzy zmagają się z piłką. Nie grali na serio, trenowali i w sumie nawet dobrze im szło. Wszystko działo się tak szybko, nastolatki śmiały się, wdzięczyły przed przystojnymi sportowcami, zawodnicy wypruwali żyły, aby tylko się popisać, chellederki ćwiczyły układy taneczne, biegaczki rozciągały się ... – typowa młodzież Beacon Hills – Californijskiego miasteczka, nie różniącego się od innych zupełnie niczym.  
 Przynajmniej tak sądziła Laura, której było szczerze wszystko jedno. Siedziała bowiem na trybunach sama, w miejscu odległym od reszty i bawiła się komórką, rozmyślała, nie pałając chęcią do zawierania nowych znajomości. Owszem, cieszyła się że Melissa wzięła ją pod swoje skrzydła, była jej za to ogromnie wdzięczna, jednak czasem tęskniła za domem, za Bradford w którym zostawiła koleżanki, a nawet chłopaka. Nie kochała go. Rozumiała to z chwili na chwilę coraz bardziej, ale nie miała serca, aby uświadomić zadurzonego nastolatka w ów fakcie. Obiecała związek na odległość, a w rzeczonym momencie starała się skleić sensownego SMS’a. Nikt jej nie przeszkadzał, mogła w spokoju kontemplować, bądź pisać.
Laura nie lubiła tego robić. Wolała mówić, czy choćby rysować, ale nie pisać. Wtedy nie miała wyboru, bo zadzwonienie odpadało, gdyż nie chciała słyszeć jego głosu, a ignorowanie Theo przez kolejne kilka dni nie wchodziło w grę. Cholernie się zamartwiał.
            - Laura, prawda? – z zamyślenia wyrwał ją damski głos. Osiemnastolatka przysiadła siędo panny Mulligan i zlustrowała ją wzrokiem. Uśmiechała się przyjaźnie, ale dziewczyna nie widziała ni grama szczerości w mimice jej twarzy.
            - Laura – potwierdziła spoglądając na puste pole wiadomości po raz kolejny.
            - Allison Argent – przedstawiła się brunetka nie rezygnując z rozmowy, choć Laura nie pałała chęcią do tak naprawdę niczego. Dlatego w odpowiedzi pokiwała tylko głową z nadzieją, że Allison znajdzie sobie inne towarzystwo.
 Z jakiej racji akurat ją zaczepiła? I skąd znała jej imię? Niepewnie się więc odwróciła i uniosła jedną brew. 
            - My się znamy?
            - Ummm, tak, to znaczy… tak jakby – Allison, ku jej zdziwieniu, zaśmiała się pogodnie. – Widziałam cię ostatniej nocy.
            - Ostatniej nocy… - powtórzyła. To było zbyt dziwne. Jasne, nie miała pojęcia co działo się po zmroku, ale była pewna, że z Argent słowa nie zamieniła. Coś wydarzyło się u Stilesa. Tak sądziła. Pomyślała też o proszkach, ale jaki cel mieliby przyjaciele w ućpaniu jej? Nic się nie kleiło.
            - Mhm, ale dopiero teraz mam okazję się przywitać, więc cześć – uśmiechnęła się jeszcze szerzej, a siedemnastolatka od niechcenia wygięła wargi w grymasie pełnym jadu.
            - Cześć – szepnęła blokując telefon. Sprawy sercowe mogła odłożyć na drugi plan. Allison wyglądała na osobę, od której mogła się wiele dowiedzieć.
            - Nie mówisz dużo, co? – starała się podtrzymać rozmowę.
            - Wręcz przeciwnie – westchnęła Laura – ale trochę boli mnie głowa i mam dużo spraw do załatwienia – odchrząknęła udając zainteresowanie każdym słowem towarzyszki. Znała te zasady. Jeśli czegoś chciała – zdobywała to sama. Potrzebowała informacji, więc musiała wzbudzić jej zaufanie. Nie mogła od razu wypalić z pytaniem: „Co działo się wczoraj po zachodzie słońca?”. To było zbyt ryzykowne.
            - Och… - Allie nie bardzo wiedziała o czym powinna z nią rozmawiać. Próbowała po prostu złapać dobry kontakt, bo Scott opowiedział im o Laurze. Współczuła jej, ale i zazdrościła. Miała przecież do czynienia z wilkołakiem od małego. Musieli znać się na wylot! – Jesteś Brytyjką? – zapytała po chwili słysząc akcent Mulligan. Ta uśmiechnęła się w odpowiedzi, ale już szczerze.
            - To aż tak widać? – odchyliła głowę do tyłu pozwalając aby włosy rozwiał orzeźwiający wiaterek. – Urodziłam się i wychowałam w Bradford.
            - Nigdy nie byłam. Ale mieszkałam przez jakiś czas w Glasgow. Często się przeprowadzamy – założyła nogę na nogę nie spuszczając z nastolatki wzroku. Była śliczna, a bezpodstawna zazdrość o McCalla rosła w siłę. Nienawidziła tego uczucia, gdyż nie powinno w ogóle istnieć. Przecież się rozeszli!
            Pogawędkę przerwała Lydia. Za nią dreptała jeszcze jedna dziewczyna, która, podobnie jak Argent, wydała się Laurze dziwnie znajoma. Zbyła jednak te myśli przenosząc wzrok na rudzielca. Nie przepadały za sobą i choć dobrze się nie znały coś podpowiadało jednej, aby nie znosiła tej drugiej.
            - Czemu zawdzięczamy ten zaszczyt? – mruknęła pod nosem wlepiając oziębłe spojrzenie w Martin, a ta wywróciła oczami.
            - Allison – zwróciła się do przyjaciółki ignorując Laurę – możemy chwilkę pogadać? – Lydia miała na sobie strój do biegania i rude kosmyki splecione w warkocze. Nawet w takiej odsłonie prezentowała się kobieco, seksownie, co doprowadzało „męski ród” do szaleństwa. Cóż poradzić, nastolatka kochała być uwielbiana, znała swoją wartość oraz pozycję w szkole i umiejętnie to wykorzystywała. Natomiast dziewczyna za nią wbiła się w krótką sukienkę, wysokie buty na obcasie pozwalając ciemnym włosom okalać ramiona. Daphne tam nie pasowała, wyglądała jakby właśnie zeszła z wybiegu dla modelek, ale to chłopakom nie przeszkadzało – wręcz przeciwnie, Walsh również nie mogła odpędzić się od tęsknych spojrzeń, a jednym uśmiechem powalała na kolana. W porównaniu do nich Laura w swych wiernych, dżinsowych ogrodniczkach i zużytych trampkach prezentowała się co najmniej marnie. Trochę ją to zdenerwowało, ale nie dała po sobie niczego poznać.
            Kiedy Allison wraz z Lydią odeszły na bok do Mulligan przysiadła się Daphne z lekkim westchnieniem. Wygładzając materiał czarnej sukienki zignorowała zdziwione spojrzenie Laury, choć wiedziała że takowe w nią wlepia.
            - A ty jesteś? – zaczęła równie cierpkim tonem, jakim zwracała się do Lydii.
            - Ach tak… Daphne Walsh – przedstawiła się wyciągając dłoń, a gdy siedemnastolatka ją uścisnęła nijak jej wyłuskane, granatowe paznokcie miały się do krwistoczerwonych paznokci Daphne. Kolejna, dziwna sprawa. Co mogłaby robić w nocy, aby aż tak je zniszczyć?
            - Znajoma Lyds? – westchnęła obgryzając skórkę.
            - Kuzynka – poprawiła. Obie były do siebie nastawione wrogo, lecz Daphne wydawała się niewytłumaczalnie spokojna. Jej mimikę można było uznać za kpiącą, jakby czuła się od Laury lepsza.
            - Bywasz w Beacon Hills często? – dziewczyna również przybrała lekceważącą minę i założyła nogę na nogę.
Sytuacji z boiska przyglądał się Stiles, popchnął Scotta do podsłuchania dziewczyn. Ni Daphne, ni Laura nie pałały dobrymi intencjami. Nie trzeba było być wilkołakiem aby to wyczuć.   
            - Prawie w każde wakacje – wzruszyła ramionami opierając się o siedzenie.
 Żadna z nich nie była pewna, ba! Laura nawet nie wiedziała, ale Daphne podejrzewała ją o mordy ostatniej nocy. Po prostu potrafiła odczytać aurę.
            - A to ciekawe – szatynka zacmokała w geście wyższości. Nie zorientowała się, że Scott zszedł z boiska, aby je podsłuchać. – Ja również i nie widziałam cię ani razu.
            - Jesteśmy z Lydią nierozłączne… - zmrużyła oczy. Zabawa zaczęła się robić coraz ciekawsza.  
            - Uwierz, nierzadko się napatoczyła – ta natomiast uniosła obie brwi, gdy jej tęczówki odbiły światło. Wtedy już nie tylko McCall się przyglądał, a również Allison, bo panna Martin ruszyła w stronę trenera prowadzącego biegi. Nawet spóźniony Isaac się zainteresował stając za Scottem.
            - Nie pogrywaj ze mną – wpiła w Laurę niszczycielskie spojrzenie przepełnione jadem.
            - Nie pogrywam – szepnęła – gram.
            Wtedy Daphne wiedziała. Została tylko jedna sprawa, bo rozmowa potoczyła się zupełnie tak, jak planowała.
            - Stalowy odcień tęczówki, zraniona – mruknęła Walsh przeciągając się leniwie, ale seksownie – zadziorna i bystra… byłby z ciebie niezły wilk – wstała na równe nogi odgarniając włosy. – Wilkołak – dodała z szatańskim uśmieszkiem i obracając się na pięcie odeszła.
            Scott i Isaac momentalnie spojrzeli po sobie. To była ta dziewczyna, o której mówił Peter, kuzynka Lydii! Przecież ją pamiętali! Laura też powinna pamiętać, a jednak. Dodatkowo ktoś ją w międzyczasie uświadomił?!
Siedemnastolatka również nie kryła zdziwienia. Wilkołak, czy to możliwe? – pomyślała. Mogła się przecież przesłyszeć, jednak wcześniej Daphne napomniała coś o wilku. Poczuła, że przechodzi ją zimny dreszcz, ale nie chciała dłużej się nad tym zastanawiać. Podniosła się z trybun i rozejrzała po parku. Niedaleko dostrzegła Lydię rozmawiającą z młodym trenerem.  
            - Sprawdzę co z Lyds – rzucił Lahey, gdy razem ze Scottem i Stilesem podeszli bliżej Laury. Ta również chciała potruchtać.
            - A ty dokąd? – zapytał zaskoczony Stiles zdejmując z głowy kask. Każdy bowiem zawodnik go nosił.
            - Odkryłam wewnętrzną chęć biegania! To powołanie! – posłała im uśmiech i ruszyła w kierunku grupki dziewcząt skupionych nad młodym mężczyzną. Oboje zachichotali niepewnie, żeby tylko nie zbić jej z tropu, gdy odbiegła - mina Scotta stężała.
            - O czym rozmawiały? – zapytał syn szeryfa.
            - O wilkołakach… - szepnął McCall, akurat kiedy Allison dołączyła. Całą trójkę dopadły złe przeczucia.
***
            Ciepłe powietrze mieszało się z zapachem spalin. Stare auto sunęło po ulicy zmierzając nieokreślonym kierunku, a wycieraczki ścierały kropelki deszczu obijającego się o przednią szybę. Kierowcy samochodu pochmurna aura nie przeszkadzała, owszem, wolał aby chociaż zrobiło się chłodniej, gdyż za duchotą nie przepadał, lecz przynajmniej słońce nie drażniło jego oczu.
            Peter jechał w zamyśleniu, czuł jakby znajdował się w innym miejscu, pogrążony w kolejnych zmartwieniach i problemach. Daphne Walsh. To była główna troska, bo Hale wiedział do czego pozornie młoda kobieta była zdolna. Znał ją, może nie tak dobrze, ale znał. Zamienił z nią z trzy słowa w życiu, jednak widział, co czyniła i nie było to nic przyjemnego.
Daphne bowiem miała w sobie coś więcej niż pozostałe stworzenia nocy. Matka i babka go przestrzegały. Nie podchodź bliżej, jeśli możesz nie rozmawiaj, uciekaj, chroń się, a mały Peter posłusznie wypełniał każde polecenie. Miał szczere nadzieję, iż nie przyjdzie mu się z nią zmierzyć. Owszem, była inna – Oświecona.
Daphne Walsh – Illuminatos.
 Niewiele wiedział o jej rasie, gdyż w księgach niewiele zostało zapisane. Czasem nazywano TO czarownicą, ale błędnie. Miała odrobinę wspólnego z druidami, choć posiadała moc. Wiązała się z kamieniem. Przeklętym kamieniem. Kamieniem Filozoficznym. Kamieniem Ludzkich Cierpień. Peter nie znał tej historii od początku do końca. Pamiętał, że kiedyś babcia Hale opowiadała mu ją do poduszki, lecz zapomniał. A może nie chciał pamiętać? Zbyt wiele zaskakujących faktów i przedziwnych zdarzeń spływało na niego w owym momencie. Pomyśl, stary, pomyśl! – krzyknął na samego siebie w myślach starając się poukładać to, co już miał.
- Jest Illuminatos, musi być i kamień. Skoro Daphne wróciła po tak wielu latach do Beacon Hills mogła jedynie za tym paskudztwem. Ale kto ją poinformował, kto ją ściągnął?! Chwila… - mówił po cichu, nieobecnym wzrokiem wpatrując się w pustą jezdnię. – To nie ona zabija, nie… To ofiara, ale kto u licha jest ofiarą?! Muszę chronić Banshee, zrobi to, wykończy Lydię Martin. Podała się za jej kuzynkę, sprytne. A więc jest Illuminatos, musi być również Mortui. Bez niej powrót Daphne nie miałby sensu… – w tym momencie gwałtownie nacisnął hamulec widząc jak prosto przed nim przejeżdża rower. Zaskoczony Peter wyszedł z samochodu zatrzaskując drzwiczki.
- Ej ty, cyklistka! – wrzasnął na dziewczynę, która nie usłyszała jego krzyku. Bowiem w uszach miała słuchawki ignorując cały świat. Zorientowała się dopiero, gdy w koło uderzył kamień. Z przerażeniem w oczach rzuciła rower obracając się gwałtownie. Momentalnie pociągnęła też kabelek i podeszła do Hale’a stając nim prawie twarzą w twarz.
- Oszalałeś pan?! – fuknęła odgarniając jasnobrązowe fale do tyłu. Była oburzona i wściekła.
- To ty oszalałaś! Wjechałaś mi pod koła! Co za buc dał ci kartę rowerową do jasnej cholery?! – zaczął się gorączkować. Nagle sprawy Walsh okazały się mniej ważne na rzecz obrażonej, szczupłej szatynki ze zmarszczonym czołem, która mordowała go wzrokiem.
- Ten sam buc, który tobie dał prawo jazdy! Miałam pierwszeństwo! – założyła ręce na piersi, a jej usta stały się cienką linią. Peter wywrócił tylko oczami. Doprawdy nie spostrzegł znaku drogowego, tak bardzo był zamyślony.
- Co nie zmienia faktu, że nie powinnaś jechać z słuchawkami – nie chciał dać jej za wygraną.  
- Cóż, nie jesteś z policji – prychnęła – to wszystko?
- Niekoniecznie – oparł się o masę auta i zlustrował jej sylwetkę wzrokiem. – Jak ci na imię?
- Nie przedstawiam się byle piratom drogowym – również go zmierzyła ściszając muzykę w komórce.
- Nie jestem byle piratem – mężczyzna wzruszył ramionami i wystawił rękę w jej stronę – Peter Hale.
- A więc do miłego, Pet – posłała mu spojrzenie pełne triumfu i pozbierała rower z ziemi.
- Też lubię Heat of the moment! – bąknął za nieznajomą, która uśmiechnęła się pod nosem i wsiadając na wiekowego górala odjechała znów wsłuchując się w rytm piosenki.
Nie obejrzała się za wilkołakiem. Nie miała takiej potrzeby, był jej obojętny. Owszem, należał do osób przystojnych, jednak dla niej potrzeba było czegoś więcej niż nieprzeciętnej buzi. Choć mogłaby gościa polubić, tak pomyślała. Skoro nawet muzyki słuchał podobnej. Skarciła się w duchu za rozkminanie o Petrze. Miała na głowie tysiąc ważniejszych spraw. Nie przyjechała do Beacon Hills w poszukiwaniu przyjaciół. Teraz najważniejsza była praca, dlatego skręciła w stronę ogromnej posiadłości z basenem na czele.
Na chlorowaną wodę opadały krople deszczu, rozmywając się w spokojnej toni. W sumie to tylko dzięki nim widać było, że jeszcze pada. Cały dzień siąpiło, więc włosy kobiety poskręcały się na wszystkie strony, co ogromnie jej przeszkadzało.  
Wjeżdżając na podjazd, zaparkowała obok szpanerskiego wozu, zupełnie nie w stylu szatynki. Przepadała za starymi autami, a sama jeździła Impalą z sześćdziesiątego siódmego roku, bądź rowerem, gdyż samochód miewał humorki.  
Wzdrygnęła się na sam widok połyskującego, czarnego lakieru i poprawiła skórzaną kurtkę, z którą praktycznie się nie rozstawała. A gdy wojskowe buty uderzyły o marmurowy podest odetchnęła głęboko naciskając dzwonek do drzwi.
- Pani Martin? – zapytała z uprzejmym uśmiechem dość nietrafnie, ponieważ na skrzynce na listy wypisane było nazwisko.
- Zgadza się, w czym mogę pomóc? – kobieta delikatnie się zmieszała. Miała na sobie dość strojną, drogą sukienkę oraz lakierowane pantofelki. Wyglądały jak zupełnie z innej bajki.  
- Carmen Mortis – przedstawiła się – byłyśmy umówione na wpół do dziesiątą.
Matka Lydii momentalnie spojrzała na zegarek kiwając głową z uznaniem. Dokładnie wtedy duża wskazówka znalazła się na szóstce.
- Wjedź – otworzyła drzwi szerzej – napijesz się kawy, herbaty?
- Może być whisky – przeczesała dłonią włosy wycierając buty o wycieraczkę z napisem „Wellcome”. Pani Martin przełknęła głośno ślinę. Inaczej wyobrażała sobie Carmen. Zupełnie inaczej…
***
Wiatr rozwiewał kosmyki w kucyku Laury. Truchtała powoli, w ogóle się przy tym nie męcząc. Jeszcze w Anglii lubiła biegać. Mogła nazwać to jednym z licznych hobby, jednak gdy Tracey umarła, z nią umarły i chęci. Biegały razem, matka z córką co polepszało ich kontakt.
 Nastolatka uważała, że z dobrze się dogadywały. Miały o czym ze sobą porozmawiać, pośmiać się, podzielały niektóre pasje, a nawet gust. Żałowała, że ich ostatnia rozmowa nie należała do najprzyjemniejszych. Nie pożegnała się. Laura często myślała nad tym, iż nie miała okazji powiedzieć jak bardzo ją kocha nim umarła. W sumie to nie pamiętała wymiany zdań przed zawałem. Robiły kolację – w to wierzyła, lecz w jej pamięci zarysowała się jedynie poranna kłótnia przed wyjściem do szkoły.
Z rozmyśleń wyciągnęło ją szarpnięcie za ramię. Potarła bark patrząc przed siebie. Wyminęła ją właśnie Lydia, uśmiechając się zadziornie. Laura westchnęła ciężko i spojrzała, jak Martin wdzięczy się do Troy’a – młodziutkiego, przemiłego trenera, który i jej wpadł w oko. Prychnęła pod nosem. Miała rudzielca po dziurki w nosie. I jej, i jej dziwnej kuzyneczki z piekła rodem. Ale dopiero gdy Lydia zmieniła front kiwając do Stilesa oraz spojrzała na Laurę wyzywająco ta druga nie wytrzymała. Zapierając się w sobie przyspieszyła, nie tyle ją wyprzedzając, co popychając.
- Zrobiłaś to specjalnie! – krzyknęła zielonooka siedemnastolatka lądując bezpośrednio w kałuży błota. Jej markowe spodenki były całe umazane po spotkaniu z lepką mazią.
- Ups – tym razem to Mulligan wykrzywiła zawadiacko wargi, a Troy zagwizdał przy tym karcąc je obie.
- Co to miało być?! – warknął marszcząc czoło.
- Widzisz, ona mnie pchnęła! – ruda założyła ręce na piersi wciąż nie wstając.
- Laura, podaj koleżance rękę, na miłość boską. – wywrócił oczyma – Jak dzieci.
Nastolatka wystawiła dłoń czekając aż Lydia ją ujmie, ale gdy to zrobiła nie miała nawet okazji pomóc jej wstać, bo od razu została pociągnięta w kałużę.
- Zabije cię – szatynka uśmiechnęła się w ten całkowicie sztuczny, przesłodzony sposób zaciskając dłonie w piąstki. Nie była drażliwa. Nie aż w takim stopniu. Nie przed śmiercią matki. Nie przed nałożeniem naszyjnika.
- Coś ty taka mało zabawna? – parsknęła Martin, gdy trener coraz bardziej nerwowo gwizdał. Zwrócił tym samym uwagę pozostałych uczestników Sportowego Lata, którzy zaciekawieni podchodzili by zobaczyć kto i o co się bije.
Stiles zamarł widząc Laurę po raz kolejny w centrum dziwnego zdarzenia. Na domiar złego to Lydię mordowała wzrokiem.
- Nie widzę tu nic dobrego – szepnął Isaac w stronę Allison przełykając ślinę. Nawet łowczyni zlekka się wystraszyła.
- Do śmiechu będzie ci z błockiem w mordzie? – nabrała garść zmokłego piasku i celnie rzuciła nim prosto w czoło rywalki.
- Doigrałaś się… - szepnęła ruda ścierając z twarzy resztki papki. Była wściekła. Nie, wściekła to mało powiedziane, miała ochotę ukręcić Laurze łeb.
Publika zamarła, nawet Troy usunął się z miejsca wypadku biegnąc po Coacha. Właśnie w momencie gdy mężczyzna odszedł Martin rzuciła się na szatynkę ciągnąc ją za włosy.
Wstały. Szarpały się, obdarowywały soczystymi plaskaczami ignorując to, że Isaac i Scott próbują je rozdzielić. Nie wiedzieli jak się do tego zabrać, aby ich nie zranić.
- Możesz sobie darować paniusiu! – Laura kopnęła Lydię w brzuch, lecz tak nieugięcie biła dziewczynę w wargi.
- Co?! Co ja ci takiego zrobiłam, do cholery?! – wyrwała kępkę jej włosów.
- Traktujesz mnie jak kawał gówna, tak samo tratujesz Stilesa! – pach, z pięści w brodę.
- Nie mieszaj w to Stilesa! – Mulligan zarobiła kolejny cios w oko. Będzie śliwa – pomyślała, ale nie chciała się poddać.
- A może trzeba?! I przestań rozbierać wzrokiem Troy’a!
- Och nie, przegięłaś suko! Moja zasrana sprawa! – Banshee po raz kolejny zdzieliła siedemnastolatkę w policzek.
Nagle obie poczuły jak unoszą się w powietrzu, a adrenalina opada. Dotarł do nich ból, więc jęknęły z wyczerpania – w tym samym momencie. Bowiem Laurę obezwładnił McCall krępując jej ruchy, a Lydię Lahey, w mniej delikatny sposób. Martin bezpośrednio zaczęła się szarpać.
- Jeszcze nie koniec! – „splunęła jadem”. Była wściekła, między innymi dlatego, że tusz do rzęs spływał po jej Polikach. Na palcach natomiast zostało trochę makijażu szatynki wymieszanego z krwią. Szczerze? Nawet nie wiedziała czyją.
Laura za to tylko odetchnęła. Nie miała pojęcia dlaczego dała się wytrącić z równowagi. Na ogół wystarczyło policzyć do trzech, a wtedy?! Doszło do porządnej bijatyki! Jak mogła to zrobić?! Spojrzała po wszystkich dookoła. Widząc jak Isaac próbuje uspokoić Lydię, która wreszcie się oswobodziła i wrzeszcząc coś przy zasłanianiu twarzy ruszyła w stronę wyjścia z parku, nie wytrzymała. W Mulligan coś pękło.
Stiles natomiast pobiegł za rudzielcem podając jej chusteczki. Nie wzięła. Rzuciła nimi w chłopaka pokazując mu środkowy palec. Do niej dołączyła Daphne, a nawet Lahey z mina męczennika.
- Wybacz za Lyds – mruknęła Allison patrząc na oniemiałą Laurę. Posłała też Scottowi pokrzepiające spojrzenie.
- Puśćcie mnie – szepnęła nastolatka. Wilkołak wykonał jej polecenie.
- Już dobrze? – zapytał nie chcąc wnikać w szczegóły bójki.
- Nie – odparła lakonicznie – nic nie jest dobrze – przełknęła głośno ślinę i zamrugała szybciej. Odeszła. Obróciła się na pięcie i poszła w przeciwnym kierunku poprawiając szelki. Poczuła pieczenie oczu, miała wrażenie, że zaraz się rozpłacze, ale to się nie stało. Łzy nie spłynęły po polikach Laury. Żal zastąpiła złość, której nie potrafiła rozładować. Po prostu stawiała kolejne kroki ocierając pozostałości po walce z twarzy. Miała minę całkowicie wypraną z jakichkolwiek uczuć. Puste oblicze pozbawione skruchy.
- Wielkie kupsko na kółkach – warknął Scott w odpowiedzi na mimikę Stilesa pod tytułem „Co jest?”.
- Ciężki ma charakter – przyznała Allie głaskając byłego po ramieniu. Chciała dodać mu otuchy.
- Uparta jak osioł i zawzięta jak… Jak Lydia – mruknął Stilisnki odchylając głowę do tyłu.
- Dokładnie, ulepione z jednej gliny – przyznał McCall.
- Sprawdzę czy nic jej nie jest… - Stiles wskazał na miejsce, w którego kierunku udała się Laura widząc, że przyjaciele powinni zostać sami. Oboje tylko skinęli, a chłopak pobiegł w stronę auta.
- Dlaczego to musi być tak skomplikowane?! – jęknął gdy syn szeryfa zniknął za drzewami. Miał nietęgą, nierozczytalną minę. Obraz mieszanki wszystkich emocji.
- Scott, nie ocalisz każdego…
- Chcę najzwyczajniej pomóc, czy to tak wiele?! – jego oczy błysnęły na złotawo – żółty kolor. Typowy dla wilkołaka po przemianie.
Na Boga! – fuknęła Allison w myślach. Tracił kontrolę. Wtedy  instynktownie go objęła, aby mógł odetchnąć. Scott odrobinę się zdziwił, lecz poczuł o wiele lepiej. To ona była jego podporą i to dla niej trzymał nerwy na wodzy. Nie zeszli się, prawda, ale to nie znaczyło, że im nie zależało.
Również złączył swoje dłonie w jej pasie kładąc głowę na ramieniu łowczyni. Długo trwali w tym uścisku, a pozostali już wrócili do swoich zajęć.
- I to jest ta bójka, Troy? – Coach uniósł obie brwi w górę patrząc na wtulonych w siebie prawie kochanków– musisz chyba poważnie porozmawiać ze szkolnym psychologiem…
- Ale, ale, ale… - zaciął się. Przecież widział. Mężczyzna poklepał młodszego kolegę po ramieniu przeklinając na niego pod nosem. Miał dość, Coach zdecydowanie miał dość użerania się z dzieciakami.
***
Lydia i Daphne szły w milczeniu. Wybrały drogę przez las, aby nikt nie mógł zobaczyć nieszczęsnego stanu rudowłosej. Była przecież „Królową Szkoły”, nawet z bójek powinna wychodzić z twarzą. A jednak, kolejne, mokre chusteczki do demakijażu od kuzynki niewiele dawały. Zmywały jedynie kosmetyki, gdy zaczerwienienia i rozcięcia zostawały. Mimo to Lydia okazała się dumna niczym paw, a zdenerwowanie nie opuściło jej ni na moment. Co jakiś czas zerkała w stronę brunetki, która z niezidentyfikowanego telefonu wysyłała SMS’y.
- Chłopak? – zapytała Martin jakby nigdy nic się nie stało. Daphne odpowiedziała jej kpiącym uśmieszkiem.
- Serio chcesz o tym rozmawiać? Ładnie opędzlowałaś buźkę tej lasi – zachichotała gdy Lydia wywróciła oczami.
- I vice versa. Wyglądam okropnie – burknęła rzucając za krzaki kolejną, zużytą partię materiału.
- Chcesz jej odpuścić? – Walsh jeszcze bardziej podpuszczała krewną. Wiedziała, że dojdzie do rękoczynów. Była więcej niż pewna.
- A mam jakiś wybór?
- Proszę cię… Jesteś Lydia Martin, nikt ci nie podskakuje.
Ruda zastanowiła się przez chwilę wlepiając w Daphne pytające spojrzenie.
- Co proponujesz? - mruknęła po namyśle. Uwielbiała gdy brunetka to robiła, była mistrzem zemsty i każdy z grona jej znajomych o tym wiedział.
- Impreza… - szepnęła brązowooka zacierając ręce.
- Niedawno była… Zakończenie roku, brak wolnej chaty…
- Ale Laura nie miała okazji się zjawić. – wtedy zadzwonił telefon Daphne, a zza drzew można było usłyszeć wołanie. Ktoś krzyczał imię Lydii. – Po prostu pozbądź się matki, ja zajmę się resztą – spojrzała w komórkę – muszę odebrać, a ty spław przystojnego blondaska – wskazała na sylwetkę Isaaca. Zmierzał w ich stronę. I gdy kuzynka odeszła siedemnastolatka jęknęła z niezadowolenia. Nie chciała aby jakikolwiek osobnik płci męskiej oglądał ją w takim stanie. Nawet jeśli nic dla niej nie znaczył. Ale wtedy głowę Lydii zapełniły wyobrażenia niecnego planu przyjaciółki. Zamierzała publicznie upokorzyć Mulligan? Och, była jak najbardziej na tak.
- Matko, wyglądasz szpetnie – Lahey się nie rozdrabniał. Walił prosto z mostu łapiąc oddech.
- A ty co? Przyczepiłeś się? – uniosła jedną brew mierząc go lekceważącym spojrzeniem.
- Chciałem sprawdzić, czy wszystko gra.
- Jak widzisz, możesz już zostawić mnie w spokoju – założyła ręce na obolałe piersi. Była zmordowana, czego nie dała po sobie poznać.
- Hej, daj spokój, dokuśtykasz do domu sama?
- Zamierzasz mnie zanieść? – parsknęła. – Wybacz piesku, mam towarzyszzz… - spojrzała w stronę Daphne, ale jej już tam nie było. Znów przeniosła leniwie wzrok na Isaaca wzdychając ciężko – skoro nalegasz.
Chłopak wywrócił oczyma i nadstawił ramię, którego Lydia nie ujęła.

            - Umiem chodzić – ruszyła przodem, wiedząc iż wilkołak jest tuż za nią. Nie miała natomiast pojęcia, że wlecze się z jakiejś przyczyny. W pewien sposób poczuła się doceniona, chciana, lepsza…

***
A więc witam moi, kochani ludkowie!
Jest tu Was coraz więcej, co ogromnie mnie cieszy! jej! Uwielbiam te komentarze, po prostu uwielbiam i je, i Was czytelnicy. Ale mniejsza. Jak widzicie w tym rozdziale wiele, wiele, wieeeeeele się wyjaśnia, choć może nie do końca.
Zacznijmy może od nazw, bo to największy problem...
W przemyśleniach Petera było udowodnione, że w Beacon Hills już dawniej działy się dziwne rzeczy związane z "kamieniem". Jakim kamieniem? To chyba żadna tajemnica, prawda? Kamieniem, który Laura nosi w naszyjniku. Dowiadujemy się również, że Daphne nie jest zwykłą nastolatką, nie jest nastolatką. Panna Walsh ma swoje lata, a skoro Pet ją pamięta w takiej, nie innej odsłonie, znajduje się na zdjęciach z dawnych lat coś musi być na rzeczy. Wiemy także, że jej "rasa" nosi nazwę Illuminatos, co w wolnym tłumaczeniu na łacinę znaczy "Oświecona". A skoro przypisujemy jej wieki oraz tytuł, czemu Lydia i pozostali ją pamiętają?! Zauważcie ważną rzecz... A raczej kilka ważnych rzeczy.
Prolog - Laura widzi inną wersje śmierci Tracey.
Ten rozdział - Laura nie kojarzy Daph, a jak ta wspomniała - powinna.
Także pomyślcie. 
Pojawia się kolejna postać, czyli Carmen Mortis oraz jeszcze jedna nazwa:
Mortui. Zgadujcie kto jest Mortuim ;)
Kamień Filozoficzny, Kamień Ludzkich Cierpień - kamień nasycający się czerwienią.
Także myślę, że Was naprowadziłam na pewne sprawy. 
Jeśli byłyby jeszcze jakieś pytania, chętnie odpowiem!

***
 Teraz sprawy organizacyjne.
Rozdział miał pojawić się w zeszłym tygodniu, ale spadły na mnie lawiną problemy techniczne i nie miałam okazji go opublikować! Nie martwcie się, pisać na razie nie przestaję, mam tony, litry, hektary weny na to opowiadanie i napisane już VII rozdziałów, właśnie zabieram się za ósmy. DOKŁADNIE, AŻ TAK! Do was powpadam jutro. I to mówię całkiem serio. A jeśli nie, niech mnie Mortui zje. Hyhyhy.
Soł...
Kończę, prawda? Chyba już czas.
Także do wtorku, bądź jak wolicie...
22:22! - Larry!
Przepraszam, hihihi, poniedziałku.
Żegnam się z czytelnikami i pytam, shippujecie coś? ;) Ja osobiście Allie i Scotta (CHOĆ ARAB JEST GEJEM! CIII) oraz... Nieważne, neksty się kłaniają.
Okej, dobrej nocy misie!
@YourLittleBoo1
Was kocha!
(Scotty też ;))